"Kilka minut temu odebrałam ubranie Pawła – to, w którym został zamordowany. Po prawie siedmiu latach zwrócił mi je sąd. Całe przesiąknięte Jego krwią. A w tym samym dniu słyszę, że Jarosław Kaczyński wystawia Kurskiego jako „wyzwoliciela mediów”. Świat potrafi być okrutnie bezczelny. Zatrzymam się tu, zanim pozwolę, by mój ból zamienił się w nienawiść" - pisze Magdalena Adamowicz.
To nie jest przypadkowy splot zdarzeń. Tak się robi „igrzyska”, kiedy brakuje „chleba” – realnych decyzji w gospodarce, bezpieczeństwie i usługach publicznych. I to jest zła wiadomość dla każdego, niezależnie od barw klubowych. Jeśli odłożyć emocje, pozostaje zasadnicze pytanie:
Pomóż w rozwoju naszego portalu
O jakiej Polsce dziś rozmawiamy?
Reklama
W przemówieniu otwierającym konwencję programową Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński mówił o „generalnym kryzysie państwa”. Nie chodzi wyłącznie o listę resortowych bolączek – oświatę, kulturę, mieszkalnictwo – ale o wektor: czy państwo jest zdolne do samosterowności, czy też dryfuje w rytm cudzych interesów i kalendarzy. Stąd akcent na relacje z USA i trzeźwe odczytanie gry w Europie. To nie jest spór o sympatie, lecz o architekturę bezpieczeństwa i handlu. Podpis pod jedną wielką umową może rozstroić całe sektory gospodarki; zła sekwencja sygnałów wobec sojuszników – osłabić odstraszanie. Ta wizja państwowości bywa szorstka i często nieprzyjemna dla uszu, ale ma jedną przewagę: zmusza do liczenia skutków, nie lajków.
Ta różnica nie jest teorią z podręcznika. Widać ją w sporach o wielkie umowy handlowe, w polityce granicznej, w standardach debaty publicznej i w inwestycjach infrastrukturalnych. W jednych i drugich realnie ważą się miejsca pracy, bezpieczeństwo i ciągłość państwa, a nie tempo cyklu medialnego. Dlatego warto zejść z poziomu wzburzenia do chłodnego rachunku – i dopiero z tej perspektywy oceniać politykę.
Oczywiście, nie ma rządu bez potknięć, a opozycji bez skrótów myślowych. Ale dziś gra toczy się o kierunek. Albo uznamy, że polityka to sztuka produkcji emocji – wtedy najważniejsi będą ludzie od „zarządzania kryzysem”, a każde wzruszenie stanie się argumentem. Albo przyjmiemy, że to rzemiosło budowania państwa – wtedy priorytetem będzie odporność instytucji, długie finansowanie armii, szczelność prawa i przewidywalny budżet. W pierwszym wariancie zwycięża ten, kto lepiej inscenizuje konflikt. W drugim – ten, kto potrafi konflikt wytrzymać, nie rozrywając wspólnoty.
Dlatego, mimo wszystkich zastrzeżeń, bliżej mi do tej metody, którą symbolizuje obóz Jarosława Kaczyńskiego: nazywania spraw „po imieniu” i obstawania przy interesie państwa, nawet jeśli oznacza to gorsze nagłówki. Nie chodzi o ślepe zaufanie, ani o rozgrzeszenie błędów. Chodzi o proporcje: o odwagę powiedzenia „nie” tam, gdzie wielu wolałoby „jakoś to będzie”; o bezceremonialne przypominanie, że budżet nie jest bezdenny, a suwerenność nie jest memem. Bo państwo wygrywa nie na konferencjach, tylko w przetargach, na granicy, w bazie logistycznej, w żmudnych negocjacjach umów handlowych i w ciszy gabinetów, gdzie nie robi się zdjęć.
Na koniec jeszcze raz o emocjach
Nie twierdzę, że nie mają miejsca w polityce. Mają – zwłaszcza tam, gdzie dotykamy doświadczeń tragicznych. Ale jeśli stają się paliwem do przykrycia debaty o podatkach, długu, szpitalach, szkołach i bezpieczeństwie – wtedy wspólnota przegrywa. Opozycja nie powinna dać się wpisać w rolę statysty na cudzym spektaklu. Jej siłą jest upór przy liczbach, nieprzyjemne pytania i odporność na prowokacje. To właśnie różni wizję zmieniania Polski od wizji zmieniania logotypów. I to jest jedyna różnica, która naprawdę ma znaczenie, kiedy wyłączymy telewizor.
