Mijając Szczekociny, zjeżdżamy za wiaduktem w prawo. Droga natychmiast robi się wąska i wyboista. Płowy, płaski i monotonny w barwie krajobraz zmienia się raptownie, gdy wyrastają przed nami pogięte metalowe konstrukcje wagonów, a raczej to, co z nich zostało, i czerwone strażackie wozy. Jesteśmy w Chałupkach, gdzie 3 marca zderzyły się czołowo dwa pasażerskie pociągi. Największa kolejowa katastrofa od 1989 r. pochłonęła życie 16 osób, blisko 60 jest ciężko rannych.
Wieś, która ruszyła na pomoc
Reklama
Wieś jest malutka, raptem 14 numerów. Droga, las i tory - to wszystko. Okna niektórych domów wychodzą wprost na nasyp. Niemal naprzeciw miejsca katastrofy stoi zwyczajny przydrożny krzyż. Pod nim płoną znicze i stoi kilka osób w roboczych ubraniach. Poznaję twarze, które od dwóch dni widać we wszystkich telewizyjnych serwisach informacyjnych.
- Miałam się akurat kłaść spać, gdy usłyszałam ten huk... Pomyślałam, że butla z gazem komuś wybuchła, a z nią wyleciał w powietrze chyba cały dom, bo u mnie w oknach szyby aż zarzegotały - wspomina Wiesława Kaźmierczak. Jej mąż natychmiast złapał latarkę i wybiegł z domu.
- Boże, co to jest?! - wspomina dzisiaj swoją pierwszą myśl, gdy stanął przed spiętrzoną bryłą metalu. - Było ciemno i cicho. Cichuteńko. Zapaliłem latarkę i nogi się pode mną ugięły. Tam, w środku, byli ludzie. I jak zobaczyli światło, zaczęli strasznie krzyczeć. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że ten wielki, wygięty w paragraf metalowy robal to wagon...
Chwilę po godz. 21 po pomoc zadzwoniła sołtys Chałupek Anna Kwiecień, której niezłomną postawę i zimną krew podziwiają dzisiaj wszyscy. Okna domu pani sołtys także wychodzą na tory. W tym samym czasie o pomoc alarmowali już pasażerowie z pociągu. W kilka minut później na łąkę pod nasyp kolejowy wjechał pierwszy wóz strażacki. Za nim karetka ze Szczekocin.
- Wyskoczył z niej lekarz, a po chwili usłyszałam, jak mówił do telefonu: „Moim zdaniem, to apokalipsa i masakra!” - wspomina jeden z mieszkańców Chałupek.
Mariusz Molenda, drugi dom od nasypu, wybiegł z domu chwilę po zderzeniu i od razu wziął ze sobą łom. Przez lata pracował, jak większość mieszkańców Chałupek, na kolei, więc podejrzewał, co się stało.
- To był widok, którego nie zapomnę do końca życia. Ci ludzie w wagonach... Przerażeni. Machali do mnie rękami, jakby nawoływali, a ja prosiłem, żeby się odsunęli, bo muszę tym łomem powybijać okna. A szkło w wagonach grube jest... Nie chciałem ich jeszcze bardziej poranić.
Pracował tak do chwili pojawienia się ratowników.
Katarzyna Molenda: - Było zimno i ciemno. A ci biedacy nie wiedzieli, gdzie są. Trzęśli się, jakby mieli gorączkę, przerażone twarze. Tłumaczono nam, że to szok.
- Ten huk postawił na nogi całą okolicę, więc za moment przyjechali ludzie z sąsiednich wsi. I jak się zorientowali w sytuacji, tośmy tu całą akcję zorganizowali - wspomina Zofia Kozik. - Nasza pani sołtys dowodziła. Kogo nakarmić, kogo napoić, kto na nocleg weźmie. U nas miejsca jest dość i zaproszenia szczere były. Ale większość z tych, co stali na własnych nogach, odmawiała. Wie pani, oni chcieli chyba jak najszybciej stąd uciec. Ratownicy kierowali ich do szkoły w Goleniowach, gdzie podstawiali autobusy do Krakowa i Warszawy. Poszło nam całe jedzenie przygotowane już na Dzień Kobiet.
Z ciepłym jedzeniem, o czym dowiadujemy się potem, zjawiły się także okoliczne restauracje. Właściciel wiejskiego sklepiku znosił całe pudła swojego towaru. Domy wyczyszczono z kocy, śpiworów i kurtek.
Sławek i Krystian Molenda - młodzi i zwinni - przeskoczyli na drugą stronę torów. Z ciekawości, jak to chłopaki. Nie wiedzieli, że jest tam gorzej niż od strony wsi. Nie wiadomo, dlaczego tam wyrzucało podczas zderzenia najwięcej ciał i okaleczonych, a żyjących ludzi. Chłopaki na wspomnienie tamtej nocy ciągle nie mogą powstrzymać łez.
- Wołali, żeby ich uratować. Wyciągaliśmy, kogo się dało, ale czasem się nie udawało, bo mieli nogi zaklinowane albo cali byli pod tym żelastwem. A oni ciągle wołali: Uratujcie nas...
Jeden z chłopców opowiada stale o kobiecie, z którą rozmawiał, prosząc, by jeszcze chwilę wytrzymała, bo już jedzie pogotowie. Wiedział, że jest poważnie ranna, bo miał na sobie jej krew.
- Zobaczyłem, że obok mnie zatrzymały się buty - noszą takie ratownicy. Mężczyzna nachylił się nad nami i dotknął szyi tej kobiety. Patrzył na mnie, a potem pokręcił głową. Przykleił jej do swetra kartkę w kratkę, a mnie poklepał po ramieniu. Potem dowiedziałem się, że taka kartka oznacza zgon.
- Jak przyjechali strażacy, a potem ratownicy, kazano nam odejść, żeby im w robocie nie przeszkadzać - opowiada starszy pan Kaźmierczak. - Uwijali się, widać, że znają się na swojej robocie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Moim zdaniem - apokalipsa
Pierwsi strażacy ze Szczekocin przyjechali o 21.02, kilka minut po katastrofie. Dziesięć minut później - zespoły ratownicze ze Szczekocin, Kielc i Zawiercia. W akcji ratowniczej wzięło udział w sumie 450 strażaków, 416 ratowników medycznych, prawie 400 policjantów, plus dwa śmigłowce, plus 60 wozów strażackich. Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego w Katowicach organizowało całą akcję, m.in. postawiło w gotowości szpitale. - Trzeba było tak rozwieźć rannych, żeby ludzie nie umierali nam w kolejkach po ratunek, gdy inny szpital ma luzy - wyjaśniał Czarosław Kijonka, lekarz z Sosnowca.
Ratownicy stosowali tzw. triaż, czyli selekcję bardzo rannych, mniej rannych i tych niewymagających pomocy. O swojej pracy mówią bez emocji i raczej niechętnie. - Nie chciałaby się pani zamienić ze mną, zaręczam - mówi strażak z PSP. - Chyba najtrudniej zapomnieć, że słyszało się krzyk, a potem ten krzyk cichł. Urywał się i już. Ratownicy są tak szkoleni, żeby nie działać na emocjach. Ma być sprawnie i profesjonalnie. Liczy się czas, chce się ulżyć cierpieniu. A tutaj ludzie mieli bardzo poważne urazy, otwarte złamania, ciężkie urazy głowy, urazy wielonarządowe...
Akcję ratowniczą uznano za niemal idealnie przeprowadzoną. Nikt więcej, poza ofiarami samego zderzenia, nie umarł.
Rozgrzeszyłem umierających
Ks. Władysława Banika - proboszcza parafii Goleniowy, do której należy wieś Chałupki, zdziwiło światło zapalone nagle w sobotni wieczór w budynku szkolnym. Podjechało kilka aut, w tym karetka. - Czułem, że coś się stało - wspomina dzisiaj. - Już zarzucałem kurtkę na plecy, gdy zadzwoniła parafianka Marta Koper, że wielka katastrofa na torach w Chałupkach, że mnóstwo rannych i zabitych. Poszedłem do kościoła po Najświętszy Sakrament. Ksiądz wie, że w takich sytuacjach jego miejsce jest przy potrzebujących, więc się ani chwili nie wahałem. Wiedziałem, że w szkole zorganizowano punkt ratunkowy. Okazało się jednak, że przywożą tu mniej poszkodowanych i opiekują się nimi nauczyciele i parafianie. Główna akcja odbywa się na miejscu zdarzenia. Zabrałem więc Pana Jezusa i pojechaliśmy do Chałupek. Ubrałem sutannę, więc nikt mnie nie zatrzymywał. Stanąłem na tym nasypie i zrobiłem to, co każdy ksiądz na moim miejscu powinien zrobić. Trzeba sobie wyobrazić dramaturgię wydarzeń. Nie mogłem wiedzieć, ilu jest ciężko rannych i umierających. Udzieliłem więc ogólnego rozgrzeszenia - to forma, która ma charakter nadzwyczajny. Zostałem w Chałupkach długo w noc, rozmawiając z osobami, które miały potrzebę rozmowy. Przy okazji widziałem naprawdę ciężką pracę oraz poświęcenie ratowników i strażaków - jestem pełen podziwu dla ich postawy! I naprawdę dumny ze swoich parafian. Modliliśmy się o ocalenie, o spokój dusz tych, co odeszli. Zagłuszały nas syreny karetek i wozów strażackich, ale chcę, by rodziny wiedziały, że byliśmy blisko odchodzących z modlitwą. Już na drugi dzień po tragedii odprawiliśmy w kościele parafialnym Mszę św. za poszkodowanych. Tego samego dnia w katedrze kieleckiej za ofiary tragedii modlił się bp Kazimierz Ryczan, biskupi pomocniczy i naprawdę wielu ludzi.
Potrzebują modlitwy
Odjeżdżamy z Chałupek w chwili, gdy wielki dźwig kolejowy ściąga z torów pognieciony korpus jednej z lokomotyw. Pod krzyżem zatrzymuje się na chwilę mężczyzna na rowerze. Był tu w sobotnią noc, jak wszyscy. Zabrał do siebie kilku pasażerów. Żona ich nakarmiła, dała ciepłe ubranie i pozwoliła się wypłakać. Mężczyzna ma poranione ręce, bo odginał blachy wagonów, żeby wydostać ludzi ze środka. Ciągle nie może zapomnieć krzyku i płaczu. Nie udało mu się do tej pory dobrze wyspać. - To były najgorsze chwile w moim życiu... - mówi.
Pyta nagle, z jakiej jesteśmy gazety. Po chwili dodaje: - Myślę, że w takich momentach widać, jak bardzo człowiekowi potrzebna jest wiara...