Reklama

Niedziela o rodzinie (2)

Dom pełen ciepła

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Czas oczekiwania na narodziny dziecka jest dla większości matek okresem radosnym i takim powinien być. Jednak dla niektórych kobiet w stanie błogosławionym te dziewięć miesięcy ciąży jest okresem trudnym, bo nieraz wiąże się z podjęciem dramatycznych decyzji - poddać się aborcji czy urodzić i samotnie wychowywać dziecko na przekór temu, że nie ma perspektyw na przyszłość, że rodzina się odwróciła? A może lepiej oddać je do adopcji? Jeżeli oddam, to może zapewnię godziwe życie, ale czy będę potrafiła żyć z poczuciem winy…? Takie rozterki towarzyszą ciężarnym nieletnim, które czują, że zawiodły rodzinę, kobietom, które partner, nierzadko alkoholik, zostawia ze „swoim problemem”, a nawet mężatkom, które już mają kilkoro dzieci, żyją w biedzie, a kolejne dziecko jawi się jako krok w kierunku nędzy.

Duchowa adopcja ratuje im życie

Reklama

Z pomocą takim kobietom przychodzi Dom Samotnej Matki w Rzeszowie. Powstał on 8 lat temu, dokładnie 11 grudnia 2000 r. został poświęcony i oddany do użytku. W zamyśle ta placówka ma ratować życie nienarodzonych, ma pozwolić kobietom urodzić „niechciane dziecko” i umożliwić oddanie je do adopcji. Do tej pory w Domu Samotnej Matki w Rzeszowie, w ciągu tych kilku lat urodziło się 56 dzieci. Już ta liczba pokazuje, jak bardzo tego typu placówka jest potrzebna. Dziś wszystkie maleństwa, które przyszły tu na świat, żyją i, o dziwo, większość z nich wychowują ich fizyczne matki. Siostra Dominika - sercanka, dyrektor placówki podkreśla, iż lepiej, kiedy matka urodzi i odda swe dziecko do adopcji, aniżeli miałaby je zabić, usuwając ciążę. Często słyszy od dziewcząt, które trafiają do Domu Samotnej Matki, że dosłownie w ostatniej chwili uciekły spod gabinetu, w którym miały dokonać aborcji, choć już wszystko było zorganizowane, pieniądze jakoś zdobyte.
„Nie wiem, co sprawiło, że zmieniłam decyzję i uciekłam” - zastanawiają się. Wówczas Siostra Dyrektor tłumaczy im, że jest ogromna rzesza ludzi, którzy każdego dnia modlą się za dzieci poczęte, a jeszcze nienarodzone, którym zagraża aborcja. To osoby, które wzięły w duchową adopcję te zagrożone „życia”. Ucieczka spod gabinetu była spowodowana siłą modlitwy duchowych rodziców nienarodzonego dziecka. O tym, jak wiele osób podjęło się trudu duchowej adopcji, dowodzi liczba dzieci, które u s. Dominki przyszły na świat.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Oczekiwanie na dziecko to czas rekolekcji

Dom Samotnej Matki jest placówką katolicką. Jednak kobiety, które tu trafiają, pochodzą z różnych środowisk, z rodzin, w których często nie było Boga. Wielu wydaje się, że w Domu dni upłyną im tylko na modlitwie. S. Dominika z właściwym sobie poczuciem humoru mówi, że każda „wszystkiego musi się u niej nauczyć, zanim opuści Dom Samotnej Matki - i modlitwy, i pracy, i opieki nad dzieckiem, i odpowiedzialności”. Nie ukrywa, że najpierw stara się przybliżyć podopieczne do Boga. Oczekiwanie na narodziny dziecka to zarazem taki czas rekolekcyjny dla tych dziewcząt. Zawsze im mówi: „Jak już tu jesteś, zastanów się nad sobą, nad swoim życiem, nad tym, co zrobiłaś i co powinnaś dalej robić”. Matki, które tu przychodzą, są zestresowane, często tłumaczą, że chcą oddać dziecko, bo nie mają pieniędzy, pracy, dachu nad głową. A one po prostu nie potrafią zaufać Bogu tak do końca, jak mawiał śp. ks. Józef Tischner - „Na łeb, na szyję”. Są i takie, które twierdzą, że je rodzice z domu wyrzucili. Później okazuje się, że same od nich odeszły, by wbrew ich decyzji zamieszkać ze swoim chłopakiem. Kiedy zaszły w ciążę, przestraszone, nawet nie starały się wrócić do domu rodzinnego.

Nowo narodzony wnuczek topi wszystkie lody

Reklama

S. Dominika podkreśla, że ona zawsze próbuje skontaktować się z rodzicami przyszłej matki, choć nie wszystkie kobiety tego sobie życzą. Z doświadczenia wie, że nowo narodzony wnuczek topi wszystkie, nawet największe lody. Wystarczy tylko, że dziadkowie zobaczą niemowlę. Zdarza się, że od razu zabierają córkę razem z wnusiem do domu. I wtedy wszystko się znajduje: czas, uwaga i środki materialne dla dziecka. „Prawda jest taka - gdzie jest prawdziwa miłość, tam się wszyscy zmieszczą” - mówi s. Dominika.
Kobieta nie musi zabijać niechcianego dziecka, jest taki dom, gdzie może je urodzić i zostawić. Jest przecież mnóstwo małżeństw, które nie mogą mieć dzieci i które długo oczekują w ośrodkach adopcyjnych. Ale minęło już sporo czasu, kiedy ostatni raz kobieta z Domu Samotnej Matki oddała do adopcji swoje nowo narodzone dziecko. Po porodzie instynkt macierzyński jest niezwykle silny, wystarczy, że kobieta poczuje maleństwo przy piersi, zobaczy je… S. Dominika nieraz była świadkiem takich „cudów życia”. Matka zaplanowała oddać dzidziusia po porodzie. Później okazywało się, że nie jest w stanie tego zrobić…
Aborcja rozwiązuje problem tylko pozornie. Tak naprawdę rozpoczyna ona największy, bo dotykający sumienia i najdłuższy, bo trwający do końca ziemskiej wędrówki dramat kobiety, która zabiła własne dziecko. S. Dominika z Domu Samotnej Matki w Rzeszowie zauważa, że dzisiaj jest bardzo mało rodzin silnych Bogiem. „Owszem jest dużo rodzin żyjących w wierze i praktykujących, ale jest też mnóstwo związków nieformalnych. Dzisiaj dziewczyna z chłopakiem są razem 7-8 lat i nie myślą o ślubie, skoro z MOPS-u coś dostaną, na wszystko patrzą bardzo materialnie, a nie liczą na Pana Boga, nie potrafią oddać się Bogu”.

Kto puka do tych drzwi?

Warunkiem przyjęcia do Domu Samotnej Matki jest stan błogosławiony. Regulamin mówi, że powinny tam trafiać kobiety będące w piątym miesiącu ciąży. Nie sposób jednak odmówić pomocy tej, która przyjdzie w czwartym czy w trzecim miesiącu. Dom Samotnej Matki jest dla kobiet i tych nieletnich, i tych pełnoletnich, które nie mają dachu nad głową, bo np. zostały wyrzucone z domu. Ale przychodzą też mężatki, które są np. z piątym dzieckiem w ciąży i pokłócą się z mężem co do ewentualnego przyjścia dziecka na świat.
„Dom Samotnej Matki w Rzeszowie to swego rodzaju rodzina nazaretańska - żartuje s. Dominka. - Tu uczę kobiety oczekiwać radośnie na narodziny dziecka, jak Maryja. Każdemu podaję za wzór Świętą Rodzinę”.

ŚWIADECTWA MATEK

Małgorzata, 20 lat
W Domu Samotnej Matki mieszkałam rok. Trafiłam tu w listopadzie 2005 r., w ósmym miesiącu ciąży. Byłam wówczas wychowanką Domu Dziecka i to z tamtej placówki skierowano mnie do domu dla samotnych matek.
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, przeżyłam szok. Miałam tylko 16 lat. Po jakimś czasie oswoiłam się z myślą, że będę mamą. W pewnym momencie moje serce przepełniła wielka radość z tego powodu. Przez całe życie byłam sama, w końcu będę miała kogoś - pomyślałam - kto będzie dla mnie ważny i komu ja będę potrzebna.
W Domu Samotnej Matki przyjęła mnie s. Dominika. Było tu inaczej niż w Domu Dziecka. Czułam, że kogoś obchodzę, że ktoś się mną interesuje. Urodziłam 5 grudnia, o godz. 5 w Domu Samotnej Matki. Wszystko potoczyło się tak szybko, że zanim przyjechało pogotowie, Nikola była już na świecie. Później mieszkałam jeszcze w Domu przez rok, dopóki nie znalazłam mieszkania. S. Dominika ma złote serce, zawsze chętna do pomocy. Otrzymałam od niej olbrzymie wsparcie w tych trudnych dla mnie chwilach i zresztą do tej pory mi pomaga. Uważam, że w takich placówkach jak Dom Samotnej Matki potrzebni są ludzie tacy jak ona: wyrozumiali, serdeczni, otwarci na potrzeby drugich.
Przyznaję, że na początku zrażała mnie świadomość, iż Dom jest placówką katolicką, że prowadzą go siostry zakonne. Dziś oceniam, że obecność ludzi, którzy poświęcili swe życie Bogu, jest tam niezwykle potrzebna. Oni rozumieją więcej niż przeciętny człowiek. A ponadto dzięki s. Dominice zrozumiałam, że Bóg, modlitwa są ważne w życiu człowieka. I są ludzie, którzy o tym nie wiedzą, albo po prostu nie chcą wiedzieć. Szczerze mówiąc, to ja wtedy zaczęłam bardziej modlić się i chodzić do kościoła. Wcześniej mnie ta sfera życia po prostu nie obchodziła, żyłam z dnia na dzień, w przekonaniu, że co będzie miało być - to będzie. A teraz dużo się modlę, zawierzam Bogu, proszę Go, dziękuję za wszystko. I uważam, że to, iż moje życie teraz tak wygląda, jest po prostu cudem. Nigdy nie miałam w życiu lekko. 10 lat spędziłam w domu dziecka, wszyscy spisywali mnie na straty, twierdzili, że ze mnie i tak nic nie będzie. Ale dzięki modlitwie, dzięki Bogu, dzięki s. Dominice, która mi tłumaczyła, że warto chodzić do kościoła, wierzyć, modlić się, wszystko ułożyło się dobrze. Mam mieszkanie. Kilkanaście miesięcy temu poznałam fantastycznego mężczyznę. W tym roku w sierpniu wyszłam za niego za mąż. Nikola zaakceptowała Dominika, mówi mu tato. Córeczka w grudniu skończyła 3 lata, kocham ją najbardziej na świecie, jest moim dzieckiem, moim skarbem.

Beata, 23 lata
Pochodzę z rodziny, w której ojciec był alkoholikiem. Podświadomie związałam się z mężczyzną, który też miał problemy z alkoholem. Wydawało mi się, że moja miłość go uzdrowi, że dzięki mnie przestanie pić, a ja w pewien sposób zrekompensuję sobie brak ojca w życiu. Z ojcem mojego dziecka byłam przez 3 lata. Wydawało mi się, że mogę mu pomóc, że jeżeli mu na mnie zależy, to wyjdzie z nałogu… Jednak, jak każdy alkoholik, szybko to wykorzystał i siebie stawiał w centrum zainteresowania, ja się nie liczyłam.
Kiedy zaszłam w ciążę i powiedziałam mu o tym, usłyszałam, że to jest mój problem. Termin miałam na kwiecień, więc ciążę nazywał „moim kwietniowym problemem”. Poczułam się bardzo samotna. Moi rodzice od samego początku nie popierali tego związku. Bałam się im powiedzieć, że jestem w ciąży, że ich bardzo rozczaruję, zwłaszcza mamę, która miała nadzieję, że moje życie będzie tak inne od jej. Kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, mieszkałam w ubogim mieszkaniu, godzinami włóczyłam się po mieście i rozmyślałam. Zawsze chciałam mieć w kimś oparcie, nigdy tego nie doświadczyłam, nikt się mną nie opiekował. Kiedy poczułam pierwsze ruchy dziecka, ucieszyłam się. Poczułam, że nie jestem sama, mam kogoś, za kogo jestem odpowiedzialna. Wiedziałam też, że nie mam prawa decydować o jego życiu i śmierci, dlatego aborcja w ogóle nie wchodziła w rachubę… Zastanawiam się, czy nie oddać do adopcji, ale tylko dlatego, żeby ono, w przeciwieństwie do mnie, doświadczyło prawdziwej miłości i dobrobytu materialnego.
Na szczęście znalazłam w Internecie informacje o Domu Samotnej Matki w Rzeszowie. I potem - pierwsze spotkanie z s. Dominiką, jej żywiołowość, siła, determinacja i wielkie serce. Pierwsze pytanie, jakie mi zadała, brzmiało, czy zdałam sobie sprawę, że popełniłam grzech. Ale ona należy do ludzi, którzy od razu stawiają do pionu, tj. na zasadzie „dobrze - popełniłaś zło, ja ci pomogę, ale ty sama musisz chcieć tej pomocy i sama musisz znaleźć w sobie siłę, żeby sobie z tą nową sytuacją poradzić”. Moim rodzicom powiedziałam dwa miesiące po porodzie, że mają wnuka. Na szczęście nie odwrócili się ode mnie. Nie jest jeszcze dobrze, ale przełamujemy z mamą bariery. Zresztą matka z matką już inaczej rozmawia. Do tej pory wydawało mi się, że jestem życiowym nieudacznikiem, ale dzięki s. Dominice uwierzyłam w siebie i zyskałam w niej najwspanialszego przyjaciela. Choć już nie mieszkam w Domu Samotnej Matki, do dziś ją odwiedzam, nauczyła mnie wielu rzeczy i pozwoliła odnaleźć Boga.

2008-12-31 00:00

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Warszawa: powtórny pogrzeb Sergiusza Piaseckiego

2025-09-29 18:09

[ TEMATY ]

pogrzeb

PAP/Paweł Supernak

WARSZAWA. POGRZEB SERGIUSZA PIASECKIEGO

WARSZAWA. POGRZEB SERGIUSZA PIASECKIEGO

W katedrze polowej Wojska Polskiego odbyły się uroczystości pogrzebowe Sergiusza Piaseckiego - żołnierza wojny polsko-bolszewickiej, agenta wywiadu, żołnierza Armii Krajowej i wybitnego pisarza. Mszy św. przewodniczył biskup polowy Wiesław Lechowicz. Po nabożeństwie szczątki pisarza spoczęły na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. W ceremonii pochówku uczestniczył Prezydent RP Karol Nawrocki.

Eucharystię koncelebrowali: ks. Jarosław Wąsowicz - kapelan Prezydenta RP, ks. Tomasz Trzaska z Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN oraz kapelani Ordynariatu Polowego z proboszczem katedry ks. płk. Karolem Skopińskim. Obecny był także ks. płk Jan Kot, prawosławny dziekan Sił Powietrznych, który na zakończenie Mszy św. poprowadził modlitwę za zmarłego.
CZYTAJ DALEJ

Św. Hieronim - „princeps exegetarum”, czyli „książę egzegetów”

Niedziela warszawska 40/2003

„Księciem egzegetów” św. Hieronim został nazwany w jednym z dokumentów kościelnych (encyklika Benedykta XV, „Spiritus Paraclitus”). W tym samym dokumencie określa się św. Hieronima także mianem „męża szczególnie katolickiego”, „niezwykłego znawcy Bożego prawa”, „nauczyciela dobrych obyczajów”, „wielkiego doktora”, „świętego doktora” itp.

Św. Hieronim urodził się ok. roku 345, w miasteczku Strydonie położonym niedaleko dzisiejszej Lubliany, stolicy Słowenii. Pierwsze nauki pobierał w rodzinnym Strydonie, a na specjalistyczne studia z retoryki udał się do Rzymu, gdzie też, już jako dojrzewający młodzieniec, przyjął chrzest św., zrywając tym samym z nieco swobodniejszym stylem dotychczasowego życia. Następnie przez kilka lat był urzędnikiem państwowym w Trewirze, ważnym środowisku politycznym ówczesnego cesarstwa. Wrócił jednak niebawem w swoje rodzinne strony, dokładnie do Akwilei, gdzie wstąpił do tamtejszej wspólnoty kapłańskiej - choć sam jeszcze nie został kapłanem - którą kierował biskup Chromacjusz. Tam też usłyszał pewnego razu, co prawda we śnie tylko, bardzo bolesny dla niego zarzut, że ciągle jeszcze „bardziej niż chrześcijaninem jest cycermianem”, co stanowiło aluzję do nieustannego rozczytywania się w pismach autorów pogańskich, a zwłaszcza w traktatach retorycznych i mowach Cycerona. Wziąwszy sobie do serca ten bolesny wyrzut, udał się do pewnej pustelni na Bliski Wschód, dokładnie w okolice dzisiejszego Aleppo w Syrii. Tam właśnie postanowił zapoznać się dokładniej z Pismem Świętym i w tym celu rozpoczął mozolne, wiele razy porzucane i na nowo podejmowane, uczenie się języka hebrajskiego. Wtedy też, jak się wydaje, mając już lat ponad trzydzieści, przyjął święcenia kapłańskie. Ale już po kilku latach znalazł się w Konstantynopolu, gdzie miał okazję słuchać kazań Grzegorza z Nazjanzu i zapoznawać się dokładniej z pismami Orygenesa, którego wiele homilii przełożył z greki na łacinę. Na lata 380-385 przypada pobyt i bardzo ożywiona działalność Hieronima w Rzymie, gdzie prowadził coś w rodzaju duszpasterstwa środowisk inteligencko-twórczych, nawiązując przy tym bardzo serdeczne stosunki z ówczesnym papieżem Damazym, którego stał się nawet osobistym sekretarzem. To właśnie Damazy nie tylko zachęcał Hieronima do poświęcenia się całkowicie pracy nad Biblią, lecz formalnie nakazał mu poprawić starołacińskie tłumaczenie Biblii (Itala). Właśnie ze względu na tę zażyłość z papieżem ikonografia czasów późniejszych ukazuje tego uczonego męża z kapeluszem kardynalskim na głowie lub w ręku, co jest oczywistym anachronizmem, jako że godność kardynała pojawi się w Kościele dopiero około IX w. Po śmierci papieża Damazego Hieronim, uwikławszy się w różne spory z duchowieństwem rzymskim, był zmuszony opuścić Wieczne Miasto. Niektórzy bibliografowie świętego uważają, że u podstaw tych konfliktów znajdowały się niezrealizowane nadzieje Hieronima, że zostanie następcą papieża Damazego. Rzekomo rozczarowany i rozgoryczony Hieronim postanowił opuścić Rzym raz na zawsze. Udał się do Ziemi Świętej, dokładnie w okolice Betlejem, gdzie pozostał do końca swego, pełnego umartwień życia. Jest zazwyczaj pokazywany na obrazkach z wielkim kamieniem, którym uderza się w piersi - oddając się już wyłącznie pracy nad tłumaczeniem i wyjaśnianiem Pisma Świętego, choć na ten czas przypada również powstanie wielu jego pism polemicznych, zwalczających błędy Orygenesa i Pelagiusza. Zwolennicy tego ostatniego zagrażali nawet życiu Hieronima, napadając na miejsce jego zamieszkania, skąd jednak udało mu się zbiec we właściwym czasie. Mimo iż w Ziemi Świętej prowadził Hieronim życie na wpół pustelnicze, to jednak jego głos dawał się słyszeć od czasu do czasu aż na zachodnich krańcach Europy. Jeden z ówczesnych Ojców Kościoła powiedział nawet: „Cały zachód czeka na głowę mnicha z Betlejem, jak suche runo na rosę niebieską” (Paweł Orozjusz). Mamy więc do czynienia z życiem niezwykle bogatym, a dla Kościoła szczególnie pożytecznym właśnie przez prace nad Pismem Świętym. Hieronimowe tłumaczenia Biblii, zwane inaczej Wulgatą, zyskało sobie tak powszechne uznanie, że Sobór Trydencki uznał je za urzędowy tekst Pisma Świętego całego Kościoła. I tak było aż do czasu Soboru Watykańskiego II, który zezwolił na posługiwanie się, zwłaszcza w liturgii, narodowo-nowożytnymi przekładami Pisma Świętego. Proces poprawiania Wulgaty, zapoczątkowany jeszcze na polecenie papieża Piusa X, zakończono pod koniec ubiegłego stulecia. Owocem tych żmudnych prac, prowadzonych głównie przez benedyktynów z opactwa św. Hieronima w Rzymie, jest tak zwana Neo-Wulgata. W dokumentach papieskich, tych, które są jeszcze redagowane po łacinie, Pismo Święte cytuje się właśnie według tłumaczenia Neo-Wulgaty. Jako człowiek odznaczał się Hieronim temperamentem żywym, żeby nie powiedzieć cholerycznym. Jego wypowiedzi, nawet w dyskusjach z przyjaciółmi, były gwałtowne i bardzo niewybredne w słownictwie, którym się posługiwał. Istnieje nawet, nie wiadomo czy do końca historyczna, opowieść o tym, że papież Aleksander III, zapoznając się dokładnie z historią życia i działalnością pisarską Hieronima, poczuł się tą gwałtownością jego charakteru aż zgorszony i postanowił usunąć go z katalogu mężów uważanych za świętych. Rzekomo miały Hieronima uratować przekazy dotyczące umartwionego stylu jego życia, a zwłaszcza ów wspomniany już kamień. Podobno Papież wypowiedział wówczas wielce znaczące zdanie: „Ne lapis iste!” (żeby nie ten kamień). Nie należy Hieronim jednak do szczególnie popularnych świętych. W Rzymie są tylko dwa kościoły pod jego wezwaniem. „W Polsce - pisze ks. W. Zaleski, nasz biograf świętych Pańskich - imię Hieronim należy do rzadziej spotykanych. Nie ma też w Polsce kościołów ani kaplic wystawionych ku swojej czci”. To ostatnie zdanie wymaga już jednak korekty. Od roku 2002 w diecezji warszawsko-praskiej istnieje parafia pod wezwaniem św. Hieronima.
CZYTAJ DALEJ

Zapowiedź jubileuszu 700-lecia wschowskiej fary

2025-09-30 18:32

[ TEMATY ]

Konferencja naukowa

Wschowska fara

Karolina Krasowska

Zamek Królewski we Wschowie, prof. Andrzej Legendziewicz z Politechniki Wrocławskiej opowiada o architekturze wschowskiej fary

Zamek Królewski we Wschowie, prof. Andrzej Legendziewicz z Politechniki Wrocławskiej opowiada o architekturze wschowskiej fary

Na Zamku Królewskim we Wschowie odbyła się dwudniowa konferencja zapowiadająca przyszłoroczny jubileusz 700-lecia wschowskiej fary pw. św. Stanisława Biskupa i Męczennika.

„Siedem wieków wschowskiej fary. Dzieje – ludzie – sztuka” - tak brzmiała pełna nazwa konferencji, która odbyła się 29 i 30 września na Zamku Królewskim we Wschowie. Konferencja została zorganizowana przez parafię pw. św. Stanisława Biskupa i Męczennika we Wschowie oraz Stowarzyszenie Czas A.R.T.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję