Ks. Zbigniew Suchy: Dostojny Jubilacie, Księże Arcybiskupie, cofnijmy się do czasów dzieciństwa, młodości, jak rozwijała się w sercu Księdza Arcybiskupa myśl o powołaniu?
Abp Józef Michalik: Patrząc po ludzku, można mówić o jakichś przypadkach, ale dzisiaj widzę, że te przypadki były łańcuchem przesłań z Wysoka. Jednym z elementów, w takim głębszym kontakcie z Panem Bogiem, była modlitwa w rodzinie i wrażliwość na kościelne sprawy, także na obrzędy, na Mszę św. niedzielną.
Gdy byłem uczniem ostatniej klasy szkoły podstawowej, choć nie byłem ministrantem, mój kuzyn w Wielkim Tygodniu, w Wielki Piątek zaprosił mnie na adorację, bo nie było komu adorować Pana Jezusa. Zaprowadził mnie na klęcznik i znalazłem tam książeczkę, w której była religijna poezja i różne modlitwy. Ta adoracja spowodowała, że od tej pory, w kolejnych dniach zacząłem w nich uczestniczyć. Potem kościelny zaprosił mnie, żebym przystąpił do ministrantów. Nauczyłem się ministrantury i potem, aż do matury, chodziłem rano na Mszę św.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Księża pracujący w Zambrowie zainteresowali się takimi młodymi ludźmi jak ja i udostępniali książki, które od nich wypożyczałem. Duże wrażenie zrobiła na mnie lektura Żywotów świętych ks. Piotra Skargi. Potem kolejną książkę, którą już wtedy przeczytałem, to były Wyznania św. Augustyna i Pieśń o Bernardzie, autorstwa nawróconego Werfla. To była naturalna droga wzrastania w zainteresowaniu wyższymi wartościami, ale miałbym trudność w podjęciu takiej decyzji, bo uważałem, że ksiądz to człowiek szczególnie godny, nieco wyjątkowy, a ja uważałem się za zwyczajnego chłopaka. Ale mój prefekt, któremu także służyłem do Mszy św., zasugerował wprost, dlaczego nie piszę podania o przyjęcie do seminarium. To było już po rozmowie z moim kolegą klasowym, bo rozmawialiśmy o tym między sobą, ale uważaliśmy, że może zdołamy sprostać gdzieś w jakiejś prostej służbie zakonnej. Ale skoro on nas tak zainteresował, to posłuchaliśmy i jakoś do dziś trzymamy się przy Ołtarzu Pańskim.
Seminarium to taki czas młodzieńczej radości, przyjaźni, także i pewnego podziwu dla profesorów. Jak Ksiądz Arcybiskup wspomina swój czas seminaryjny?
Z mojej klasy i z równoległej klasy maturalnej pięciu wstąpiło do seminarium. Byliśmy pełni podziwu dla metodologii seminarium, obcej nam do tej pory. Pamiętam nasze rozmowy, kiedy stwierdziliśmy, że wypracowany przez lata sposób formowania wiary poprzez seminarium ma do zaproponowania model ważny, dlatego, że wskazywał na odpowiedzialność człowieka za samowychowanie, potem za współpracę z drugim człowiekiem i za współpracę z Panem Bogiem.
Przeżywałem w seminarium pewne trudności, ale co do tego, że chciałem być księdzem, nie miałem nigdy wątpliwości. Na przykład – nie czułem się zdolny do zaakceptowania, że ksiądz musi być wszechstronny i powinien poradzić sobie w technicznych sprawach, ale potem stwierdziłem, że to można rozwiązać inaczej.
Reklama
Jeśli chodzi o pierwsze lata przejścia z myślenia humanistycznego, które w tamtych latach było dosyć dobrze rozwijane w szkołach, na myślenie ścisłe, filozoficzne czy wprost takie prawnicze, to wymagało pewnego wysiłku i przestawienia się, ale powoli to się nam udawało. Natomiast fascynacja kapłaństwem motywowała też do angażowania się w różne duszpasterskie i społeczne inicjatywy. W tamtych latach poznałem inicjatywę Anonimowych Alkoholików, czyli trzeźwości. Fascynujące były szkoły duchowości w duchu Maryjnym, chociażby według św. Ludwika Grignona de Montfort i św. Maksymiliana Marii Kolbego. Aktywnie uczestniczyliśmy też w zajęciach sportowych i teatralnych.
Seminarium dawało też pewien oddech kulturotwórczy. Mimo że nasza rodzinna diecezja leżała ponad 100 km od Warszawy, to często jako klerycy jeździliśmy w sutannach do teatru w Warszawie. Taka inkulturacja była dobrze widziana zarówno przez naszych profesorów, jak i przez zwykłych ludzi. Wiedzieliśmy, które teatry są godne uwagi, bo w tamtych czasach większość teatrów szczyciła się ambitnym przesłaniem artystycznym, nie było takich prowokacji nihilistyczno-ekshibicjonistycznych.
Po święceniach kapłańskich znalazł Ksiądz Arcybiskup swoje wymarzone miejsce na małej parafii. Jakie wiążą się z tym wspomnienia?
Była jedna parafia, o co się modliłem, żebym do niej nie poszedł i akurat tam trafiłem. Ponieważ był tam proboszcz, o którym wiedziałem, że mogą być zgrzyty charakterologiczne, ponieważ był kiedyś wikariuszem w Zambrowie. Ale on poprosił o mnie biskupa i tam zostałem skierowany. Była to jedyna w diecezji parafia, w której kontynuowano budowę kościoła rozpoczętą jeszcze przed wojną i to własnymi siłami. To było dla mnie ważne i ciekawe doświadczenie, bo z tymi robotnikami, murarzami, blacharzami próbowałem nawiązać kontakt i odkrywałem ten niezwykły potencjał w prostym człowieku. To odkrywanie ubogaciło mnie zaufaniem do ludzi i sprawiało mi wielką radość.
Reklama
Parafia była rozległa. W pięciu punktach katechetycznych odbywała się religia. W tych poszczególnych punktach mieszczących się w domach ludzkich miałem 38 godz. tygodniowo. Trzeba było organizować ławki czy jakieś tablice, co się udawało dzięki współpracy z ludźmi. Myślałem, że tam będę dłużej, ale biskup kazał mi złożyć podanie na studia. Trochę się ociągałem, ale dostałem skierowanie na ATK do Warszawy. Ludzie z tej „mojej” parafii nieraz mnie odwiedzali w Warszawie. Do dzisiaj z niektórymi dawnym ministrantami utrzymuję kontakt korespondencyjny, a niekiedy się spotykamy. To był dla mnie także szczególny czas łaski i doświadczeń duszpasterskich, ludzkich kontaktów ale też i duchowych momentów obecności Pana Boga w moim życiu, które dziś widzę w lepszym świetle. To był też jakiś dar od Pana Boga.
Reklama
Kolejnym krokiem po obronie doktoratu była praca w Kurii, w diecezji. W życiu Księdza Arcybiskupa pojawiły się zarówno godności kościelne, jak i funkcje, które przyszło pełnić na niwie kościelnej?
Powrót po studiach najpierw w Warszawie, potem w Rzymie był związany z pracą w Kurii i w seminarium. Było to nabywanie nowego doświadczenia. Poznawałem piękno ludzi szarej pracy biurowej, wymagającej oddania, którego mnie, jako młodemu księdzu, może brakowało. To były czasy komunistyczne, lata 70. XX wieku. Udało się wejść w niektóre szczeliny wolności, które rzeczywistość państwowa otwierała i np. zorganizowaliśmy wydawnictwo diecezjalne, potem jakieś dodatkowe szkolenia księży, umożliwianie im zdobywania tytułów naukowych. Katolicki Uniwersytet Lubelski otwierał taką inicjatywę w diecezji, było zainteresowanie pogłębianiem wiary i formacji intelektualnej, teologicznej. Był pewien entuzjazm wśród księży i ludzi. Oczywiście wielkim problemem było powstawanie nowych parafii. Prowadziliśmy prawdziwą walkę o uzyskanie pozwoleń na budowę nowych kościołów, mimo odmów i nacisków różnych osób, trzeba było podejmować rozmowy z władzami także o katechizację w domach prywatnych, co nie było ani przyjemne, ani łatwe. Wiedzieliśmy też, że nie wolno podejmować żadnych propozycji zbyt poufałych do współpracy z przedstawicielami władzy, zwłaszcza milicji czy UB, bo przykład tzw. księży patriotów, Pax-owców był zdecydowanie negatywnie oceniany
Kolejne zobowiązanie, przywiózł mi biskup z Rzymu ze swojej wizyty ad limina, że potrzebują ze wschodniego bloku jakiegoś księdza do Papieskiej Rady ds. Świeckich i znów zamiast gdzieś na parafię wiejską, dowiedziałem się, że mam wyjechać do Rzymu, co się potem okazało, że nie był to przypadek.
Był też Ksiądz Arcybiskup rektorem Kolegium Polskiego w Rzymie, skąd kard. Karol Wojtyła wyjechał na konklawe...
Kolegium, w rozumieniu Stolicy Apostolskiej, jest domem wychowywania seminarzystów, duchowej, ludzkiej formacji kandydatów do kapłaństwa. W tamtych latach mieszkali tam wyłącznie księża diecezjalni, kilku zakonnych, którzy przyjeżdżali do Rzymu na studia specjalistyczne. Tam także zatrzymywali się biskupi podczas swoich wizyt w Rzymie zapraszani na różne spotkania, konsultacje czy też na wizyty ad limina. Tam też 16 października 1978 r. mieszkał m.in. kard. Wojtyła.
Reklama
Na naszej drodze kapłańskiej Bóg stawia wiele osób. Bóg wie, po co nam ich stawia, a my czasem po latach, odgadujemy ten Boży sens. Drugi dom w Zambrowie? Z tego co słyszałem, to był bardzo ważny dom?
To także dowód, że miałem szczęście do życzliwości ludzkiej, na którą nie zasługiwałem. Gdy zostałem skierowany na studia, wróciłem do rodzinnego Zambrowa. Ksiądz proboszcz wiedział, że moja matka była chora i zaprosił mnie do zamieszkania na plebanii. Mój proboszcz był nieprzeciętnym człowiekiem. Przeszedł solidną szkołę eklezjalną. Był szczególnie skuteczny i pomocny biskupowi w okresie II wojny światowej, cały czas aż do śmierci mu towarzyszył. Ksiądz Henryk Kulbat w czasie wojny uratował całe archiwum diecezjalne, wywożąc je do poszczególnych parafii. Żyliśmy w kapłańskiej przyjaźni i wiele się od mojego proboszcza nauczyłem
Mocno zaangażował się Ksiądz Arcybiskup w organizowanie Światowych Dni Młodzieży, potem praca w Dykasterii ds. Laikatu – to duże wyzwania?
Dwie funkcje w Rzymie, które starałem się wypełniać odpowiedzialnie. Dziś, robiąc rachunek sumienia, nie wiem, czy właściwie wykorzystałem ten okres czasu, ale w pewnym momencie, chciałem odejść na parafię. To była taka moja tęsknota, a ponieważ zdrowie nie bardzo mi dopisywało, więc zwróciłem się z prośbą do Ojca świętego, jak i do przewodniczącego KEP, żeby poszukali następcy.
Znamy opór Księdza Arcybiskupa przed przyjęciem posługi biskupiej...
Wiele razy zdarzało mi się odmawiać propozycji mnie przerastających, bo uważałem, że dobrze kiedy człowiek pozostaje na małym. Ilekroć jednak trzeba było przyjąć zadanie do wykonania z posłuszeństwa, to trudno było odmówić, jak trzeba, to trzeba… Przyjmowanie z takim nastawieniem, daje świadomość, że człowiek sam tego nie wybierał i wewnętrzne przekonanie, że Pan Bóg łask nie odmówi.
Reklama
Jubileusz 60-lecia kapłaństwa to wyjątkowy jubileusz. Chciałbym, żebyśmy takim bogactwem tych 60 lat zostali, jako pewien przykład, obdarowani wszyscy. Jak Ksiądz Arcybiskup podsumowuje ten czas?
Sam sobie się dziwię, że doczekałem tego okresu. 60 lat kapłaństwa to rzeczywiście szmat czasu i dziwię się, że może być tak ciekawy ten obecny mój emerytalny czas. Z jednej strony muszę powiedzieć, że jestem trochę stęskniony za ostatecznym spotkaniem z Panem Bogiem. Wierzę mocno, że to nastąpi, chciałbym, żeby to było jak najszybciej, ale z drugiej strony widzę, że i w tym aktualnym czasie dobroć Boża daje mi szansę rozwoju, co staje się dla mnie zobowiązujące. To pragnienie życia tkwi w człowieku, mam ciągle chęć uczenia się nowych spraw, nawet byłbym gotowy podjąć się uczenia nowych języków, czy przypominania sobie tych, które znałem, a które wypadły mi z pamięci. Zdaję sobie sprawę, że lepiej wykorzystać teraz czas na coś innego i próbuję to robić, ale widzę, że człowiek dopóki włada jakoś umysłem i wolą, to ciągle może wybierać dobro albo zło. I wdzięczny jestem, że Pan Bóg daje mi czas, żebym pogłębił wiarę. Nigdy nie miałem wątpliwości, że modlitwa jest drogą do wiary, ale dziś na nowo uczę się modlić. Wydawało mi się, że wiem o co chodzi, ale odkrywam nowe treści w znanych mi treściach. To jest też pewna twórcza rzecz w relacji do wiary i ogromnie ciekawe doświadczenie. Czasem się zastanawiam, czy nie powinienem czegoś zanotować, przemyśleć na nowo postanowienia, decyzje i różne sprawy.
Po moich prymicjach otrzymałem kazanie mojego rektora, który przekazał w nim na uroczystość Trójcy Świętej nowe treści o Trójcy żyjącej we wnętrzu człowieka. Kilka razy w roku sięgam do tego kazania i widzę nowe pole pracy i pole kontaktu z Panem Bogiem – ugór ciekawy, ciągle jeszcze do uprawiania. Cieszę się też, że jeszcze mogę służyć Kościołowi, w diecezji tam, gdzie mnie zaproszą, gdzie zechcą jeszcze posłuchać słowa. Wdzięczny jestem za tyle życzliwości od miejscowych biskupów, od ludzi i od księży. Mam dużo czasu na lekturę, w czym zasługa księdza redaktora Niedzieli, który dostarcza mi ciągle nowych pozycji, żebym się nie nudził, a nawet dokształcił.
W jaki sposób będzie obchodzony ten jubileusz, czego życzyłby sobie Ksiądz Arcybiskup na ten czas od diecezjan, od księży?
Jedno westchnienie do Pana Boga, szczere i serdeczne, nie za dużo, ale o szczere wsparcie, żeby Pan Bóg mi pomógł wypełniać Jego wolę do końca. Może być różna, zdaję sobie z tego sprawę, chcę ją zaakceptować i przeżyć, bo wiem, że to ostatni czas łaski może być najważniejszy, jak w wypadku Dobrego Łotra. To jest wielkie przesłanie. I wdzięczny jestem Panu Bogu, że tyle rzeczy udało mi się przeżyć tu, w tym miejscu i z tymi ludźmi.
Obiecujemy to westchnienie. To wszystko kładziemy na ołtarzu dziękczynienia w eucharystycznej ofierze.