Ks. Mariusz Frukacz: Napisał Pan wspólnie z Jolantą Sowińską-Gogacz niezwykłą książkę: Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi. Dlaczego wcześniej nikt z historyków, dziennikarzy i publicystów nie zajął się głębiej tym tematem?
Reklama
Błażej Torański: W najnowszej historii Polski nadal jest masa białych plam, tematów niewygodnych dla elit politycznych. Żyjemy w końcu w kraju, w którym – jak powiada Tadeusz Płużański – trwa wojna między trzecim pokoleniem UB a trzecim pokoleniem AK. O piekle polskich dzieci przy ul. Przemysłowej w Łodzi, w jedynym w Polsce niemieckim obozie koncentracyjnym dla dzieci, powstało wprawdzie kilka książek, w tym nasza, ale pozostałe przemknęły bez echa. W 1975 r. Ossolineum wydało monografię Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi Józefa Witkowskiego, który współpracował ze służbami komunistycznego państwa, zatem miał dostęp do unikatowych dokumentów. Od tego czasu minęło jednak 45 lat. Inny jest dziś świat, inna narracja. Poza tą książką, kontrolowaną przez propagandę PRL, łódzki obóz był konsekwentnie przemilczany. Nie był to, oczywiście, przypadek. Trafną hipotezę wyraża cytowana przez nas była więźniarka obozu Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska: „Ten obóz był tajny, ukryty w getcie, i taki pozostał. Od wielu lat się zastanawiam: komu na tej ciszy zależy? Po wojnie go zburzono, rozebrano, «pozamiatano». A przecież był unikatowy, drugiego takiego w Europie nie było. Jak widać, Niemcy wciąż mają wielki wpływ na kształt świata, skoro do dziś prawie nikt o nas, dzieciach z Przemysłowej, nie wie”. I dodaje: „Zniszczenie dowodów istnienia obozu zrobiono na zamówienie polityczne. Gdzieś po drodze zniknęły też przecież nasze dokumenty i miała zniknąć cała ta historia”. Nie można jej jednak przemilczeć, trzeba o niej głośno mówić. Stąd pomysł na książkę.
Jest ona spotkaniem dwojga autorów, których połączył temat i zamysł, by łódzki obóz na Przemysłowej, biała plama na mapie II wojny światowej, trafił do świadomości czytelników.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Rzeczywiście, scaliliśmy dwie narracje. Pani Jolanta Sowińska-Gogacz w ciągu ośmiu lat pokonała 10 tys. km, aby odnaleźć ocalałych byłych więźniów i utrwalić ich wspomnienia. Zebrała obszerną dokumentację – pisaną, fotograficzną i filmową – związaną z łódzkim obozem. Poświęcała na to swoje weekendy, święta, sen, a przecież ma też rodzinę i pracę. Wiele równie wartościowych opowieści odnalazłem w archiwum łódzkiego IPN, w 28 tomach akt procesowych wachmanki Eugenii Pol vel Genowefy Pohl. Analizowałem dokumentację, która liczy kilka tysięcy kart. Szczególnie pochyliłem się nad losem tragicznej postaci wachmanki, prawdziwej bestii w ludzkiej skórze, która usiłowała wyprzeć z pamięci swoje zbrodnie. Czasami miałem poczucie, jakbym prowadził z nią szczególny dialog – jak Kazimierz Moczarski rozmawiał w celi z Jürgenem Stroopem, co zapisał w Rozmowach z katem.
Kim była Genowefa Pohl i dlaczego dopiero teraz poznajemy jej prawdziwą biografię?
Reklama
Pol/Pohl była córką mistrza budowlanego i szwaczki. Skończyła tylko szkołę podstawową w Łodzi na Księżym Młynie. Przez większość życia nazywała się Eugenia Pol i takie nazwisko widnieje na jej nagrobku. Genowefą Pohl, pisaną z niemiecka, była w czasie okupacji – od czerwca 1940 r., kiedy to w wieku 17 lat podpisała volkslistę, do maja 1945 r., kiedy wyszła z obozu, w którym była bestią. Chodziła tam przeważnie w mundurze SS, w oficerkach i furażerce, z pejczem w dłoni. Najlepiej niech mówią o niej, cytowani w książce, byli więźniowie: Helena Leszyńska: „Jak słyszę nazwisko Pohl, słabo mi się robi”; Gertruda Skrzypczak: „Zła, okrutna. Biła, czym popadło. Nigdy nie widziałam jej bez przyrządu do bicia. Traciłyśmy przytomność”; Emilia Mocek: „Ordynarna i szorstka. Raz zerwała nas w nocy z łóżek i popędziła na boso, w koszulinkach do pompy. Kazała nam się myć w zimnej wodzie, a potem nas biła”; Helena Ofiara: „Kije, które nosiły nadzorczynie, Bayer i Pol, nie były drewniane. Sztywne, oplecione skórą, jakby w środku znajdował się stalowy pręt”; Alicja Molencka-Gawryjołek: „Biła, kopała butami, a nawet uderzała cegłą. Za jedno słowo polskie albo za wzięcie zgniłego kartofla. Odbiła mi nerki. Bałyśmy się panicznie nawet jej wzroku”; Teodor Tratowski: „Dzieci myjące się w balii zalewała tak bardzo gorącą wodą, że powstawały im na skórze pęcherze”. Wystarczy? W 1974 r. Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał ją w procesie poszlakowym na 25 lat więzienia. W 1989 r. złagodzono jej wyrok, odzyskała wolność. Zamieszkała w łódzkiej dzielnicy Dąbrowa. Zmarła w 2003 r.
Czy ta publikacja nie powinna się znaleźć na liście lektur, obok takich książek, jak np. Dymy nad Birkenau czy Z otchłani?
Nie chcę, aby odebrano to jako wyraz pychy, ale czytałem dziesiątki świadectw z II wojny światowej i nie mam wątpliwości, że świadectwom tych dzieci – mówię to z punktu widzenia ich cierpienia – należy się takie miejsce.
Mały Oświęcim
Jolanta Sowińska-Gogacz, Błażej Torański
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 312