Maria Czerska (KAI): Wszyscy mówią dziś o kryzysie demograficznym w Polsce. Dzieci rodzi się coraz mniej. Co się dzieje?
Mateusz Łakomy: Jest to pewna prawidłowość wszystkich krajów rozwiniętych. Wiemy, że kiedyś dzieci rodziło się bardzo dużo. Wciąż wysoka dzietność jest jeszcze np. w krajach afrykańskich. Natomiast możemy zaobserwować pewien proces, który w zasadzie wszędzie przebiega podobnie: w miarę zmian społeczno - gospodarczych, które prowadzą do wyższego rozwoju gospodarczego, dzietność maleje. To zjawisko sprawia, że w Polsce, w ostatnich dekadach zeszliśmy głęboko poniżej tzw. zastępowalności pokoleń, czyli tego, co długofalowo gwarantowałoby nam jakąś stabilność populacji.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Dzietność spada jednak nie tylko w krajach rozwiniętych. Wysoka z naszej perspektywy dzietność w krajach afrykańskich jest dziś też dużo mniejsza niż to było dawniej.
Reklama
- Spadek dzietności jest zjawiskiem ogólnoświatowym. Ale, jak wspomniałem, jest to zjawisko w dużej części związane z rozwojem społeczeństw, który jest oczywiście w różnych miejscach na różnym etapie. Rozwój ten polega na tym, że zaczynamy inaczej pracować. Coraz więcej osób przestaje pracować w rolnictwie, postępuje urbanizacja. W mieście mamy mniej miejsca, zaczynamy mieszkać w mniejszych mieszkaniach i zaczyna brakować nam przestrzeni dla dzieci. Z rozwojem społeczeństw wiąże się też zjawisko pracy poza domem, często przez wiele godzin. Co z dziećmi? Gdzie i z kim je zostawić?
Okazuje się też, że migracja do miast jest nierównomierna ze względu na płeć. O wiele częściej migrują młode kobiety niż mężczyźni. Skutek jest taki, że dla części tych pań w miastach po prostu brakuje mężczyzn, z którymi mogłyby one stworzyć rodzinę.
W kontekście rozmów o demografii pojawia się często pojęcie „przejście demograficzne”. Co ono oznacza?
Reklama
- Przejście demograficzne to termin, który opisuje proces przechodzenia społeczeństw z sytuacji, w której mamy wysoką liczbę urodzeń i zgonów do takiej, w której obie te liczby są niskie. Warto przypomnieć, że kiedyś mieliśmy bardzo dużą liczbę urodzeń, ale bardzo dużo dzieci również umierało - ze względu na warunki życia, brak higieny czy dostępu do lekarstw. Do dorosłości, wieku, w którym samemu można mieć dzieci, dożywało stosunkowo niewiele osób. Wraz z poprawą warunków życia ta sytuacja zaczęła się zmieniać. Wysoka dzietność i przeżywalność dużej liczby dzieci zaowocowały dużymi wzrostami liczby ludności, do tego stopnia, że zaczęto to postrzegać jako zjawisko w pewnym sensie niekorzystne. Zarówno na poziomie indywidualnym jak i społecznym a nawet państwowym zaczęto dzietność ograniczać. Teraz jesteśmy na piątym etapie przejścia demograficznego, co oznacza, że przy małej liczbie zgonów, zwłaszcza dzieci, mamy też bardzo niską dzietność, w wielu krajach już poniżej zastępowalności pokoleń, co w dalszej kolejności doprowadzi w tych krajach do spadków liczby ludności.
Dlaczego mówimy o kryzysie? Może to nie jest problem, tylko zjawisko naturalne? Może po prostu po latach eksplozji demograficznej wrócimy do tej liczby ludności, która utrzymywała się przez wieki?
- Demografowie nie oceniają, czy jest to zjawisko naturalne, czy też nie. Bardziej je opisują. Czy to jest kryzys? W pewnym sensie jednak tak. Utrzymywanie się dzietności na tak niskim poziomie długofalowo prowadzi do zaniku populacji a nie za bardzo widzimy perspektywę zmiany tej tendencji samej z siebie.
Nasza produktywność, innowacyjność, zdolność do rozwoju technologicznego - też zależy od demografii, w tym udziału liczby ludzi młodych i ludzi w wieku produkcyjnym w społeczeństwie. Jeśli tak niska dzietność utrzymywałaby się np. przez kilkaset lat - co to by dla nas oznaczało? Prawdopodobnie osłabnięcie funkcji państwa, poziomu usług społecznych, które trzeba przecież finansować z podatków a w konsekwencji pogorszenie się naszej jakości życia. W Polsce wciąż mamy wzrost gospodarczy i obserwujemy poprawę tej jakości, co w części wynika z dywidendy demograficznej jakiej doświadczamy, jednak to się skończy i gdzieś na końcu tego procesu demografia okaże się decydująca.
Reklama
Czy na demografię można by było spojrzeć w kategoriach podaży i popytu? Może lata eksplozji demograficznej spowodowały że nie ma „zapotrzebowania” na więcej dzieci. Gdy ludzi zacznie brakować, być może uruchomią się procesy, które sprawią, że będzie ich więcej?
- Nie, gdyż rodziny decydują się na dzieci według zupełnie innych kryteriów niż te, które określilibyśmy jako „kryteria rynkowe”. Dla pary, która myśli o tym, czy mieć dzieci, czy nie, zupełnie nieistotne jest przecież, czy jest jakieś zapotrzebowanie na pracowników.
Warto jeszcze w tym kontekście powiedzieć, że żyjemy w czasach, które z perspektywy istnienia ludzkości są nowością: prawie w pełni zapanowaliśmy nad naszym procesem prokreacji. Decydujemy o tym, ile tych dzieci będziemy mieli i kiedy one się pojawią. Oczywiście są osoby, które np. z przyczyn zdrowotnych nie mogą mieć dzieci albo nie są w związku i nie są w stanie znaleźć odpowiedniej osoby, by założyć rodzinę. Natomiast nie jest to już tak, jak było przez większość historii, że w czasie, gdy związek funkcjonował, dzieci po prostu naturalnie się pojawiały.
A może tu właśnie tkwią przyczyny spadku dzietności? Może kiedyś po prostu ludzie mieli dużo dzieci bo w pewnym sensie musieli. Ale, gdy mogą wybierać, to się okazuje, że tych dzieci wcale nie chcą? Jak wskazują badania, niemała część młodych Polaków nie planuje dzieci, bo ich po prostu nie lubi.
Reklama
- W zdecydowanej, wręcz miażdżącej większości ludzie chcą mieć dzieci, choć zazwyczaj nie chcieliby mieć ich jakoś bardzo wiele. W Polsce konsekwentnie od wielu dekad najwięcej osób marzy o dwójce dzieci. Ale zaraz potem są ci, co marzą o trójce. Chęć bycia zupełnie bezdzietnym pojawiła się w jakimś większym odsetku dopiero kilka lat temu, od ok. 2020 r. - czyli od czasu pandemii.
Natomiast ważne pytanie demograficzne brzmi: „dlaczego?” Dlaczego tak myślimy? Często myślimy w określony sposób, bo pojawiają się pewne okoliczności, które takiemu myśleniu sprzyjają.
Dlaczego chcemy mieć dzieci? Czy ta potrzeba jest jakoś uwarunkowana głębiej? Czy istnieje coś takiego jak instynkt macierzyński czy instynkt ojcowski?
- Demografia jest w tym zakresie dość sceptyczna. Nie wiadomo, czym miałby być taki instynkt, jak go obserwować czy mierzyć… Natomiast z perspektywy biologii ewolucyjnej, dyscypliny naukowej, która patrzy na człowieka po prostu jak na kolejny gatunek ssaka, dla człowieka, podobnie jak dla innych zwierząt, najważniejszym imperatywem życiowym jest po pierwsze - przeżyć, po drugie - mieć potomstwo, przekazać geny. I tym sensie posiadanie dzieci jest dla człowieka, tak jak dla każdego innego gatunku, jedną z najbardziej podstawowych życiowych potrzeb, do realizacji której jest on też biologicznie przygotowany.
Reklama
Proces formowania się pary prowadzący do powstania dzieci jest procesem przyjemnym. Przyjemne jest bycie w związku. Analizy neuronalne i hormonalne wskazują, że okres ciąży i wychowywania dzieci również wiąże się z przyjemnością. Z faktem posiadania dzieci wiąże się pewna nagroda biologiczno - fizjologiczno - emocjonalna i to może wskazywać na pewien wewnętrzny imperatyw, który mamy w kierunku powstawania par, formowania się związków, rodzin i posiadania dzieci.
Można oczywiście żyć bez dzieci. Natomiast obecnie obserwujemy takie zjawisko jak plaga poczucia samotności. Zwracam uwagę: chodzi o poczucie samotności, bo często dotyczy to osób, które mają wielu znajomych. Okazuje się, że to poczucie samotności jest najmniejsze wśród osób, które są w związku małżeńskim i mają dzieci. Można to też odczytywać w drugą stronę, wskazując, że nieposiadanie rodziny może być w jakiś sposób dla człowieka psychicznie niszczące.
Jeśli zatem naturalnie chcemy mieć dzieci, czemu ich nie mamy? Jakie są główne przyczyny tego zjawiska w Polsce?
- Zdecydowanie najważniejszą przyczyną demograficzną jest to, że mamy obecnie trudności z powstaniem i formowaniem związku wśród młodych dorosłych. Badania CBOS z tego roku pokazują, że wśród osób w wieku 18-29 lat jedynie 12% osób jest w związku małżeńskim, a prawie 45% nie jest w żadnym związku, tzn. nawet nie ma dziewczyny czy chłopaka i nie chodzi na randki. To ważne, bo właśnie ten wiek, do 30 roku życia, to dla kobiety z perspektywy biologicznej najlepszy czas na dzieci.
Dlaczego tak trudno stworzyć związek?
- Wskazałbym na 3 powody:
Reklama
Pierwszy to nierównowaga w wykształceniu między kobietami a mężczyznami. O wiele niższy odsetek mężczyzn niż kobiet ma wyższe wykształcenie. To ważne, bo panie szukając potencjalnego męża, ojca swoich dzieci, szukają mężczyzny o bardzo zbliżonym, a najlepiej odrobinę wyższym statusie społeczno-ekonomicznym, gdyż to daje kobiecie poczucie bezpieczeństwa. Jednym z najważniejszych czynników, które mają wpływ na nasz status społeczno - ekonomiczny, jest zawód, który wykonujemy. A to jest w bardzo dużym stopniu pochodną naszego wykształcenia.
Drugi powód to historia rodziny, w jakiej się wychowaliśmy. To w rodzinie, na bardzo wczesnym etapie tworzy się nasz model przywiązania. Czy jako malutkie dzieci byliśmy kochani? Czy rodzina się kochała? Czy panowały w niej budujące relacje, które, jako dorośli będziemy w stanie nawet nieświadomie powtarzać? Jeżeli nasi rodzice byli szczęśliwi, jest duża szansa, że my również będziemy zdolni do budowania szczęśliwej rodziny. Natomiast, jeśli były problemy, rodzina się rozpadła, czy byliśmy wychowani przez samotnego rodzica, to są konkretne badania wskazujące, że mamy zarówno mniejszą zdolność do stworzenia bezpiecznego, kochającego się związku, jak i mniejszą chęć do posiadania dzieci. Wiemy, że od lat dziewięćdziesiątych narasta plaga rozwodów i ogólnie - rozpadu związków, bo nie wszyscy przecież wchodzą w związek małżeński. Już bardzo wielu młodych dorosłych ma takie doświadczenia ze swojego domu rodzinnego.
Reklama
Trzecia rzecz to upowszechnienie się smartfona, który jest dla nas nieustannym kanałem dostępu do mediów społecznościowych, pornografii i lękowych komunikatów medialnych. To wszystko w bardzo wielu obszarach negatywnie wpływa na nasza psychikę. Co więcej, dostępność smartfona w okresie dorastania i częściowe komunikowanie się z rówieśnikami i znajomymi właśnie za pośrednictwem smartfona, utrudnia nam budowanie relacji z rówieśnikami i uczenie się, jak funkcjonować z kimś, kto jest od nas inny. Jest to trudniejsze zwłaszcza, gdy my sami mamy jakieś problemy emocjonalne, gdy jesteśmy bardziej introwertyczni, lękowi, czy np. w jakimś spektrum autyzmu. Relacje w świecie rzeczywistym niejako zmuszają do przezwyciężania tych ograniczeń, ułatwiają naukę radzenia sobie z tym. Kontakty przez komunikatory czy media społecznościowe to łatwa forma ucieczki. Odbiera nam to szansę na trening budowania relacji, gdy dorastamy, gdy właśnie jest na to czas.
Problem związków dla naszej demografii jest kluczowy. Wyliczenia, które są dostępne dla Polski pokazują, że gdy już powstanie małżeństwo, to ono ma przeciętnie dwójkę dzieci. A zatem podstawowym problemem jest to, że mamy mało małżeństw uformowanych odpowiednio wcześnie.
Oczywiście, gdy już powstanie związek, pojawiają się też inne istotne bariery ograniczające dzietność.
Jakie?
- Tu trzeba powiedzieć przede wszystkim o patologicznej w Polsce niedostępności stabilnej pracy dla młodych dorosłych w wieku od 20 do 30 lat. Skala powtarzających się umów na czas określony wyróżnia nas in minus w całej Europie, w tym w Europie Środkowo - Wschodniej. To powoduje oczywiście brak poczucia bezpieczeństwa. W sytuacji, gdy nie wiadomo, czy za kilka miesięcy wciąż będziemy mieli dochody, bardzo trudno się zdecydować, by dziecko przyszło na świat.
Reklama
Inna sprawa z tym związana to kwestia stabilności dochodów, gdy dziecko jest zupełnie malutkie. Roczny zasiłek macierzyński dla osób, które mają do niego prawo, czyli, upraszczając, dla osób, które mają umowę o pracę na czas nieokreślony - jest całkiem hojny. To ponad 80 proc. naszego wynagrodzenia. Natomiast osoby, które nie mają do tego zasiłku prawa otrzymają tylko tzw. „kosiniakowe”, które wynosi 1000 zł miesięcznie przez rok. Tu pojawia się pewnego rodzaju negatywne sprzężenie: pary odkładają poczęcie dziecka do momentu otrzymania przez kobietę umowy o pracę na czas nieokreślony. Jeśli jednak moment otrzymania tej umowy, to moment, gdy kobieta najchętniej zachodzi w ciążę - może to dodatkowo zniechęcać pracodawców do podpisywania takich umów. Jeśliby takie umowy były podpisywane wcześniej, to umożliwiłoby to kobietom lepsze rozłożenie w czasie decyzji o posiadaniu dzieci a moment podpisania umowy nie byłby punktem granicznym, w zasadzie „ostatnim momentem” na ciążę. Pracodawcy nie postrzegaliby tego w ten sposób, że po podpisaniu takiej umowy część kobiet szybko przechodzi na zwolnienia czy urlopy związane z macierzyństwem.
Z niestabilnością zatrudnienia wiąże się kwestia dostępności mieszkania. Osoby zatrudnione na czas określony właściwie nie mają szans na kredyt hipoteczny. Trudniej też zdecydować się na wynajem, jak nie wiemy czy będziemy w stanie za jakiś czas za niego płacić. A zamieszkanie u siebie, nie u rodziców, jest też bardzo silnym warunkiem, by myśleć o dzieciach.
Odkładamy więc rodzicielstwo na później. Chcemy mieć dzieci ale… nie dziś. Wzrasta nam przeciętny wiek rodzenia dziecka w Polsce. Czasem mówimy, że przyczyną jest przedłużająca się edukacja, że ludzie chcą się wybawić i nie myślą o dzieciach. Nic bardziej mylnego. Odkładanie wiąże się, jak wspomniałem przede wszystkim z trudnością budowania stabilnej relacji oraz trudnością osiągnięcia pewnej stabilności materialnej dla której kluczowym czynnikiem jest stabilność zatrudnienia. A wiemy, że przeciętnie im później rodzi się pierwsze dziecko, tym mniej mamy dzieci w czasie naszego życia.
Okazuje się też, że pewnym czynnikiem powodującym odkładanie decyzji o dziecku jest upowszechnianie się w Polsce zwyczaju mieszkania ze sobą w związku nieformalnym przed ślubem.
Dlaczego?
Reklama
- Są badania wskazujące, że ten zwyczaj często powoduje opóźnianie wieku wchodzenia w małżeństwo. Tymczasem to małżeństwo jest momentem, w którym najchętniej decydujemy się na dzieci. Chcemy być w małżeństwie, ze stabilną pracą i własnym mieszkaniem. Dotyczy to zwłaszcza kobiet.
Mówi Pan, że to w małżeństwie najchętniej decydujemy się na dzieci. Jednak coraz więcej dzieci rodzi się poza małżeństwem.
- Właściwie to coraz mniej, ale liczba urodzeń małżeńskich spada jeszcze szybciej głównie ze względu na trudności w stworzeniu związku. Więc mamy tutaj pewien efekt statystyczny powolnego wzrostu udziału urodzeń pozamałżeńskich w urodzeniach razem, ale nie dlatego, że coraz bardziej wolimy rodzić w związkach nieformalnych, bo takiego wniosku nie można wyciągnąć. Ciekawy jest przy tym związek między tym zjawiskiem a poziomem wykształcenia rodziców, zwłaszcza matek. Widzimy, ze odsetek dzieci pozamałżeńskich skokowo rośnie w związku, im niższe jest wykształcenie rodziców. Wśród osób z wyższym wykształceniem zdecydowana większość to są dzieci małżeńskie. Natomiast w parach tworzonych przez rodziców z wykształceniem np. zawodowym więcej niż 50 proc. to dzieci niemałżeńskie.
Czasem te pary decydują się na małżeństwo lecz często również te związki po prostu się rozpadają. GUS nie monitoruje związków nieformalnych więc, by ocenić ich trwałość trzeba przeprowadzać bardzo staranne badania socjologiczne czy demograficzne. Nie ma ich wiele, wszystkie jednak jednoznacznie wskazują, że związki nieformalne rozpadają się o wiele częściej niż małżeństwa. Nawet, gdy mają dzieci.
Reklama
Jak tłumaczy Pan to zjawisko? Dlaczego osoby bardziej wykształcone mają częściej dzieci w małżeństwie?
- Ja to interpretuję w taki sposób, że poziom wykształcenia jest pewnym przybliżeniem naszego kapitału ludzkiego i społecznego; pewnej zdolności planowania, działania racjonalnego, panowania nad swoim życiem i zrozumienia dla obowiązujących norm.
Warto też zauważyć, że to osoby wyżej wykształcone mają średnio więcej dzieci niż te niżej wykształcone. Tych dzieci jest więcej, choć rodzą się troszeczkę później.
Dlaczego? Tradycyjnie mówi się, że to osoby mniej wykształcone mają więcej dzieci, a wraz ze wzrostem wykształcenia, zwłaszcza matek, średnia liczba dzieci maleje. Czy to mit?
Reklama
- Dziś, w krajach rozwiniętych, jest już to mit. Obserwujemy przeciwną tendencję. Przyczyn jest kilka. Po pierwsze - wyższe wykształcenie przekłada się na lepszą pozycję na rynku pracy i większą szansę umowy na czas nieokreślony. Po drugie - co do zasady wykształceni lepiej zarabiają i mają większą zdolność kredytową. Po trzecie - wykształcenie jakoś łączy się z większym kapitałem społecznym, co przekłada się na większą zdolność do zbudowania trwałego, satysfakcjonującego związku. Mam tu na myśli takie kwestie jak komunikacja, świadomość konieczności pracy nad sobą i nad relacją, skłonność do współpracy, dzielenia się obowiązkami itp. Wreszcie po czwarte - osoby niżej wykształcone nauczyły się stosować antykoncepcję i stała się ona dla nich finansowo dostępna, a co za tym idzie - zaczęły powszechniej kontrolować swoją płodność.
Jeśli chodzi o wykształcenie kobiet, sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Wykształconym kobietom trudniej jest wejść w związek. Następuje to też nieco później. Natomiast, gdy ten związek zaistnieje, można się spodziewać, że będzie on trwalszy i będzie w nim więcej dzieci, niż w przypadku niżej wykształconej koleżanki.
Czy istnieje związek między dzietnością i religijnością?
- Oczywiście. To jeden z najmniej kontrowersyjnych, jak się wydaje, wzorców w demografii. Badania są jednoznaczne: im bardziej ktoś jest religijny, tym ma więcej dzieci. W naszym kręgu kulturowym zjawisko to dotyczy przede wszystkim katolików oraz tzw. konserwatywnych protestantów: im są bardziej religijni, tym mają więcej dzieci. Religijność wpływa na dzietność na wielu płaszczyznach. Ludzie religijni postrzegają dziecko zwykle jako większą wartość, kogoś, o kogo warto się starać. Co więcej, funkcjonują często we wspólnotach religijnych, gdzie pewną normą jest posiadanie dzieci i to nawet kilkorga. Jeśli rodzina wielodzietna nie jest postrzegana jako coś dziwnego a przeciwnie, wiąże się z jej posiadaniem jakiś szacunek społeczny - jest to z pewnością wspierające. To coś, co często odróżnia dziś grupy religijne od środowisk zupełnie niereligijnych.
Reklama
Tym, co ma ważny wpływ na naszą osobistą religijność jest często rodzina pochodzenia, co oznacza, że osoby religijne zwykle wywodzą się również z rodzin religijnych, w których jest więcej dzieci i w których dzieci postrzegane są jako wielka wartość. To przekłada się na większą liczbę „rąk do pomocy” w wychowaniu dzieci. Można w większym stopniu liczyć na zaangażowanie babci i dziadka ale również wujków i cioć a jak wiemy świadomość, że można liczyć na pomoc, jest niezwykle ważnym czynnikiem wpływającym na decyzję o dziecku. O wiele ważniejszym niż żłobki czy zasiłki.
Kolejna sprawa - osoby bardziej religijne kładą o wiele większy nacisk na to, żeby związek był małżeństwem, czyli tym związkiem bezpiecznym z perspektywy demograficznej, który się rzadziej rozpada. Mają też większą skłonność do tego, żeby nad tym związkiem pracować. Jeśli ci ludzie sami wychowali się w rodzinach, gdzie było więcej dzieci, mają też więcej umiejętności społecznych ułatwiających budowanie relacji; w praktyce uczą się, jak żyć z ludźmi, którzy są różni od nas i - nieidealni.
Jak zatem wytłumaczyć fakt, że w Polsce, gdzie mimo postępującej sekularyzacji, poziom religijności jest jeszcze jednak stosunkowo wysoki, dzietność mamy tak dramatycznie niską, nawet na tle innych państw europejskich?
- W Polsce również obserwujemy tę prawidłowość, że im ktoś jest bardziej religijny, tym ma więcej dzieci. Pamiętajmy jednak, że religijność to nie jedyny czynnik, który na to wpływa.
Jeżeli nie możemy zbudować związku, bo nie znajdujemy dla siebie odpowiedniego partnera, nasza religijność niewiele nam pomoże. Jeżeli mamy niestabilne zatrudnienie, czy trudność zdobyciu własnego mieszkania, to też trudniej jest nam zrealizować nasze marzenia o posiadaniu np. trójki dzieci. Osoby religijne również liczą i starają się dzieci wychować zapewniając im pewien komfort życia.
Reklama
Mówiąc o problemach z dzietnością akcentuje Pan temat trudności w budowaniu związków. Co możemy robić, by w tym ludzi wspierać? Czy widzi tu Pan jakieś pole do działania np. dla Kościoła?
- Jest tu oczywiście pole do działania dla Kościoła i ogólnie wspólnot wyznaniowych. Widzę to natomiast w ten sposób, że te wspólnoty powinny nadal robić to co robią, tylko „bardziej”; tak, by to mogło dotrzeć do większej liczby ludzi. Problemem w tym kontekście jest proces odwrotny, czyli gwałtowna sekularyzacja młodzieży i młodych dorosłych. Bardzo ważne jest docieranie do tej grupy, tworzenie dla młodych ludzi przestrzeni nie tylko duszpasterskich i formacyjnych ale i towarzyskich.
Reklama
W praktyce niezwykle istotne jest też docieranie do rodziców, bo to jednak rodzice a zwłaszcza matki, są dla dzieci jeżeli chodzi o religijność i wartości rodzinne, głównym punktem odniesienia. Ważnym punktem jest zachęcanie do uczestniczeniach w praktykach religijnych. Z badań CBOS w Polsce wiemy, że jeśli rodzice - zwłaszcza matki - wymagają „chodzenia do kościoła”, to dziecko faktycznie częściej chodzi i częściej zachowuje swoją religijność. Najlepiej, jeśli rodzic chodzi razem z dzieckiem. Więc widzimy tutaj pewną przestrzeń, by zachęcać parafian by ci zabierali swoje dzieci na Mszę. Może też pojawić się pytanie, a co z rodzicami, którzy nie chodzą do kościoła. To jest ciekawe pytanie. Być może odpowiedź na nie jest całkiem świecka. Mianowicie, rodzice naturalnie kochają swoje dzieci i chcą dla nich jak najlepiej, bez względu na swoją religijność. Wiemy, że są zdolni, by zawozić swoje dzieci na jakieś zajęcia dodatkowe i czekać na nie, aż one się skończą, poświęcając na to swój czas. Kto wie, czy rodzajem „zajęcia dodatkowego” nie może być też niedzielna Msza, na które rodzice pójdą dla swojego dziecka? Godzina tygodniowo nie wydaje się być bardzo obciążająca, zwłaszcza w dzień wolny od pracy, a może być też miłym wydarzeniem rodzinnym, zwłaszcza, jeśli byłaby dodatkowo połączona np. z pójściem na lody czy na spacer. Nie sądzę też, by było to wbrew sumieniu większości rodziców. Widzimy pewien trend, że nawet rodzice niespecjalnie wierzący posyłają swoje dzieci do szkół katolickich, z myślą, że to dla ich dzieci dobre towarzystwo. To mogłoby działać analogicznie. Kolejnym poziomem byłoby umożliwienie funkcjonowania dzieci w gronie innych dzieci nieco bardziej religijnych, np. poprzez wysyłanie je na jakieś wakacje organizowane przez parafię, pielgrzymki, które często też są po prostu ciekawymi wycieczkami, włączenie w organizację festynów, zbiórek czy inne wydarzenia. Pewnie też warto, by rodzice nauczyli swoje dzieci jakiś podstawowych modlitw, zadbali, by dzieci w domu również się modliły, czy nauczyli je jakiś podstaw prawd wiary czy katechizmu. Można też dzieciom kupować jakąś ilustrowaną biblię dla dzieci czy podobne książeczki. Podsumowując, jeśli rodzice chcą zwiększyć szansę swoich dzieci na szczęśliwą rodzinę w przyszłości, czy na to, by kiedyś sami mieli wnuki, to są to bardzo pomocne rozwiązania.
Wreszcie - kursy przedmałżeńskie. Wiemy, że one są różnej jakości. Tymczasem jest to dla ludzi ogromna szansa. Gdzie jeszcze mamy okazję przygotować się do małżeństwa, nauczyć się o pewnej dynamice związku, funkcjonowaniu relacji, odpowiedzieć sobie na trudne pytania, które mogą się w przyszłości pojawić, przepracować pewne rzeczy i trochę przygotować się na to, że przez całe życie nie będziemy w pierwszej fazie zakochania? Osobiście znam wiele osób niewierzących lub wierzących umiarkowanie, które przeszły przez kurs przedmałżeński w Kościele i bardzo sobie to przygotowanie cenią. Wiemy, że osoby które przeszły przez kursy przedmałżeńskie wcześniej zauważają symptomy trudności w związku i szukają pomocy, co zwiększa ich szansę na przywrócenie szczęśliwej relacji. Patrząc z tej perspektywy, kursy słabszej jakości są w mojej ocenie szansą straconą. Może też warto bardziej podkreślać wartość dzieci i ich roli w rodzinie. Katechizm Kościoła Katolickiego wskazuje, że małżeństwo i rodzina są ukierunkowane na dobro małżonków oraz prokreację i wychowywanie dzieci. Ten drugi aspekt, nakierowania na prokreację, wydaje się być często zapominany a pary być może zbyt często pamiętają z kursów głównie coś, co może być traktowane jako przeciwieństwo tego nakierowania, czyli metody rozpoznawania płodności w celu - może nie intencjonalnie ale de facto - ograniczania liczby dzieci.
Co mamy w tej sprawie do zrobienia jako społeczeństwo?
Musimy myśleć o demografii i rodzinie długofalowo. Uzbroić się w cierpliwość ale nie na zasadzie biernego oczekiwania tylko wytrwałej, konsekwentnej pracy na rzecz ograniczania tych zjawisk, które stanowią bariery dla dzietności oraz wspierania tych, które jej sprzyjają. Od razu nie zobaczymy owoców. Tym niemniej dzięki całościowym i konsekwentnym działaniom na wielu płaszczyznach uda się ten niekorzystny trend odwrócić, ale samo to się nie wydarzy. Teraz wszystko zależy od nas.
