Warszawskie Krakowskie Przedmieście. Niewiele ponad kilometr marszu z końca Nowego Światu po kolumnę Zygmunta. Gwarne, rozgadane każdego wieczoru. Głosami turystów, dudnieniem autobusów i samochodów. Z zapachem i rozgwarem pobliskich restauracji, kawiarń. Tą starą, bo mającą początki w XIV wieku, ulicą, przy której oprócz kawiarń i zabytkowych kamienic znajduje się pięć kościołów, codziennie podążają setki tysięcy osób. Mijając pomniki księży biskupów: Mikołaja Kopernika i prymasa Stefana Wyszyńskiego, pisarzy: Adama Mickiewicza i Bolesława Prusa. Przechodzą obok Uniwersytetu Warszawskiego, Akademii Sztuk Pięknych i kilku pałaców, w tym uznanego od 1994 r. za siedzibę prezydentów. Pobudowany dla Koniecpolskich w połowie XVII wieku, później był domem Lubomirskich, Radziwiłłów. Przebudowywany z potrzeby i gustów właścicieli, pałac swój zewnętrzy kształt zyskał z końcem XIX wieku, z nieznacznymi tylko zmianami w okresie międzywojennym. Z czasem nazwano pałac Namiestnikowskim. Kupiony od Radziwiłłów, miano to zyskał w 1818 r., kiedy decyzją cara Aleksandra I zamieszkał tu gen. Józef Zajączek, pierwszy namiestnik Królestwa Polskiego. W II RP budynek został przeznaczony przez władze państwowe na siedzibę rządu i został nazwany Pałacem Rady Ministrów.
Reklama
Krakowskie Przedmieście od setek lat świadek i uczestnik naszej historii, jej potęgi i upadków. Tu miały miejsce zwycięskie walki insurekcji warszawskiej 1794 r. Tu modlono się w czasie powstań: listopadowego i styczniowego. Tu również licznie, choć potajemnie, odwiedzano groby wielkanocne, przygotowywane mimo zakazu niemieckiego okupanta. Tu miały miejsce manifestacje przeciwko zaborom: najpierw rosyjskiemu, potem sowieckiemu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Warszawskie Krakowskie Przedmieście, przemierzali królowie. Tędy do katedry wiodła droga polskiego Papieża. Również zmarłych czy zamordowanych największych mężów stanu: Józefa Piłsudskiego, Gabriela Narutowicza, Lecha Kaczyńskiego, który z Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu 10 kwietnia 2010 r. wczesnym rankiem wybrał się w swoją ostatnią ziemską podróż, pozostawiając wszystko na biurku tak, jakby za chwilę miał wrócić.
Sanktuarium… państwa?
Jakby nie dowierzając, co się stało, pierwsi warszawiacy pojawili się przed Pałacem Prezydenckim dopiero wczesnym popołudniem. Potem już setki tysięcy ludzi z zapalonymi zniczami. Jakby zmarłym chcieli oświetlić drogę. Wśród świateł wyłoniły się pierwsze krzyże. Najpierw z kwiatów, później niewielkie, włożone do wiązanek. Potem zapłonęły krzyże zniczy. Niczym w Powstaniu Warszawskim czy w czasie stanu wojennego. W zaskoczeniu, przerażeniu, nadziei przybyli ludzie i rozpoczęli modlitwy. Najpierw byli to okoliczni mieszkańcy, wkrótce także ci z coraz bardziej odległych dzielnic stolicy, a potem i z innych miast całego kraju. Świeccy, księża. Jak tłum falowały modlitwy: „Ojcze nasz”, „Wieczny odpoczynek”, „Pod Twoją obronę”, mieszając się z biało-czerwonymi flagami przewiązanymi kirem. Tysiące osób wznosiło ku górze krzyże oplecione kwiatami i różańcami. Polacy oddawali hołd ofiarom Katynia i Smoleńska.
Reklama
Pięć dni po śmierci Prezydenta i osób mu towarzyszących przed Pałacem Prezydenckim stanął wysoki, prosty, drewniany krzyż, przyniesiony przez harcerzy, którzy chcieli w ten sposób uczcić pamięć poległych pod Smoleńskiem. W ciągu miesięcy modliły się przed nim tysiące ludzi. Ale też stał się on przyczółkiem szatańskich zachowań przeciwników krzyża. Bluźnierstw. Szyderstw. Zbezczeszczeń. Jak się okazało… za przyzwoleniem samorządowych i państwowych urzędników. Krzyż przed Pałacem Prezydenckim stał się niebawem zawadą dla nowego lokatora pałacu, którym w lipcu 2010 r. został Bronisław Komorowski. Jako prezydent elekt w pierwszym wywiadzie, udzielonym „Gazecie Wyborczej”, stwierdził wprost: „Pałac Prezydencki jest sanktuarium państwa. Krzyż, co było zrozumiałe, postawiono w nastroju żałoby, lecz żałoba minęła i trzeba te sprawy porządkować”. Od czasu pojawienia się nowego lokatora wielu warszawiaków pałac zaczęło więc znów nazywać Namiestnikowskim.
W rezultacie krzyż, choć nie bez napięć, został przeniesiony do kaplicy pałacu we wrześniu 2010 r. a w listopadzie do kościoła pw. św. Anny. Władze samorządowe, rządowe i państwowe uznały, że modlić się należy tylko w kościele, i rozpoczęły swoistą kampanię przeciwko modlącym się pod nowym krzyżem i śpiewającym czy to pieśni religijne, czy patriotyczne. Nieznaczne ustępstwa robiono tylko podczas miesięcznic katastrofy smoleńskiej. Jednocześnie rozpoczęły się też wulgarne ataki przeciwników krzyża na modlących się. Straż miejska i policja, niekiedy nawet funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu, zaczęli ich przeganiać z chodnika przed Pałacem Prezydenckim. Szykany trwały każdego dnia. Spisywano personalia modlących się. Grożono sądem, więzieniem. Niektórych zatrzymywano. Zabierano też krzyż, a prześmiewcom pozwalano układać krzyż z puszek po piwie „Lech”. Doszło do tak kuriozalnej sytuacji, że jednego z obrońców krzyża umieszczono na tydzień w szpitalu psychiatrycznym. Policja ani straż miejska nie znajdowały sprawców urągających znakowi męki Pańskiej. Z łatwością natomiast wyłuskiwały jego obrońców. I tak przez kolejne miesiące, układające się już w cztery lata.
Reklama
Do dziś przy krzyżu codziennie modli się kilka, kilkanaście osób. Kilkaset podczas miesięcznic katastrofy smoleńskiej. Wśród nich przez dwa lata, niemal codziennie trzej księża: Jerzy Garda, Stanisław Małkowski i Jacek Bałemba, salezjanin.
Jak więc tam nie być?
Reklama
To są niezwykli ludzie. Oni nas uformowali. Pozwolili nam obronić krzyż na Krakowskim Przedmieściu mówi o księżach Zbigniew Szczepaniak, który pojawił się przed Pałacem Prezydenckim jeszcze przed południem 10 kwietnia 2010 r. Aktywnie działa z rodziną na terenie swojej warszawskiej parafii Matki Bożej Patronki Dobrej Śmierci. Ten ponadpięćdziesięcioletni mężczyzna uczestniczy w modlitwach od sierpnia 2010 r. Szczególnie uwrażliwił nas na to miejsce ks. Jacek Bałemba. Przekazał nam, że miejsce, w którym się znajdujemy, jest miejscem niezwykłej pamięci, prawdy i nadziei. Naprawdę przeżyliśmy wiele ciężkich chwil, do których doprowadzali przeciwnicy krzyża. Szczególnie ci szatańscy szydercy. Pokusa, by im odpowiadać na zaczepki, była wielka. Wkładano nam fekalia do kieszeni. Z pobliskiego baru wychodzili pijani ludzie i w najbardziej wulgarny sposób zakłócali nasz Różaniec. Kilka metrów od krzyża stał samochód taka stara „nyska” z którego podawano alkohol różnym prześmiewcom. Ale tego straż miejska „nie widziała”. Ks. Bałemba uczył nas, żebyśmy nie odpowiadali na złe zachowania. Żebyśmy skupili się tylko i wyłącznie na modlitwie. Było to bardzo trudne, ale rzeczywiście, udawało się. Ludzie po alkoholu próbowali wejść w naszą grupę. Ktoś inny kopał lampki ułożone w krzyż. Ale to jeszcze nie były mocne agresywne ataki. Usiłowano nam wielokrotnie zabrać krzyż. Spotykały nas też różnorakie szykany od osób, które powinny były nas chronić. Nawet wówczas, kiedy modliliśmy się po drugiej stronie ulicy. Przepędzała nas stamtąd straż miejska, również BOR. I to było szczególnie dotkliwe. To już się dzisiaj nie zdarza. Ale przeżyłem chwile tak dramatyczne… Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek mogą mnie takie spotkać w życiu.
Reklama
Po raz pierwszy pojawiłem się na Krakowskim Przedmieściu tak jak inni mieszkańcy Warszawy mówi ks. Jacek Bałemba, dziś posługujący we Wrocławiu. I nie upatrywałbym w mojej osobie kogoś nadzwyczajnego. Przychodziłem jak inni. Modlić się, zapalić znicze. Z czasem zauważyłem, że niewielu księży przychodzi tutaj modlić się. Chyba w sierpniu 2010 r. zacząłem przychodzić codziennie. Uważałem za stosowne towarzyszyć osobom, które modlą się w miejscu ważnym dla Polski, bo upamiętniającym nagłą śmierć 96 osób pełniących ważne funkcje w kraju. Ta grupa osób, która rozpoczęła modlitwę, dawała też znaki jakiegoś szlachetnego upamiętnienia przez fotografię czy zapalenie znicza. I ja, jako jeden z Polaków, ksiądz, również się tam znalazłem. Najprostszą motywacją była chęć modlenia się z tymi ludźmi za Polskę. Za tych, którzy zginęli. Za Kościół. Zresztą intencji pojawiało się z każdym miesiącem coraz więcej. Rysowało się piękne spektrum troski o sprawy Kościoła w Polsce, wyrażanej ufną modlitwą, szczególnie różańcową. Tym bardziej że zło, które się nawarstwiło w tym miejscu, ze strony Bożej patrząc, wymagało ekspiacji i przezwyciężenia go dobrem. A tym dobrem wspaniałym, pięknym, skutecznym jest modlitwa. Stawała się ona coraz bardziej niezbędna wobec narastającego przyzwolenia społecznego dla zachowań destruktywnych, wręcz bluźnierczych. Również, jak się okazało, ze strony prawa. W myśl prawa pozwalano ludziom na przeprowadzenie różnych bezbożnych akcji, w tym wyszydzanie krzyża. Więc był to i jest problem ogromnie poważny. Jak mogłem tam nie być?
Nie możemy wstydzić się krzyża
Krzyż i modlitwa różańcowa wrosły w pejzaż Krakowskiego Przedmieścia. Są żywym pomnikiem poświęconym ofiarom Smoleńska. Niektórzy warszawiacy porównują go z trwaniem „krzyża stanu wojennego” przy kościele św. Anny. Też na Krakowskim Przedmieściu. Modlący się pod krzyżem podkreślają, że przychodzą tu, aby nie zaginęła pamięć o tych, którzy zginęli pod Smoleńskiem. „Przecież mówią jesteśmy krajem katolickim i nie możemy wstydzić się krzyża w miejscu publicznym”. Czuwają też, jak powiadają, by powstał pomnik poświęcony poległym 10 kwietnia 2010 r. „Przecież oni zginęli pod krzyżem innych”.
Choć rzadko, lecz również mieszkańcy okolicznych domów dołączają do modlących, wracając z niedzielnej Mszy św. Szacunkiem cieszy się „Krzyż na Krakowskim” wśród odwiedzających Warszawę turystów z Polski. Jest bardzo dużo zdarzeń wzruszających. Szczególnie zachowań ludzi młodych opowiada Zbigniew Szczepaniak. Pamiętam, przyjechał chłopak z okolic Katowic, który ukląkł przed krzyżem, długo modlił się, a potem powiedział do nas: „Módlcie się. Jak ja się cieszę, że wy tu jesteście, że się modlicie. Bo to jest wielka sprawa. Bo modlicie się za mnie, za Polskę…”. To było budujące. Takie chwile są wzruszające, kiedy ludzie dziękują nam, że jesteśmy tutaj z modlitwą. Przychodzą, opowiadają, że nasze trwanie przy krzyżu pozwoliło im się nawrócić. Oczywiście, że są też i te inne, „różne” zachowania ludzi. Czasem wykształconych. Oczekiwać by można mądrych… Nie to jest jednak najważniejsze. Dołączają do naszych modlitw, do naszego Różańca nowi. Są tacy, którzy wracają po dwóch czy trzech latach. Potrafili przychodzić codziennie, ale z jakichś względów, zawodowych czy rodzinnych, później nie mogli. A teraz wrócili. Owszem, są różne uciążliwości, np. dokuczliwe zimy, niezwykle mroźne, kiedy jest ponad dwadzieścia stopni na minusie. Lampiony też kosztują. Codziennie palimy ich kilkanaście, a większość z modlących się jest na małych emeryturach. Ale wzięliśmy się na sposób. Po rocznicowych uroczystościach zbieramy lampiony, bo nie wszystkie się wypalają. Po co mają być wyrzucone do kosza przez służby miejskie, skoro możemy wziąć je do domu i przetopić? Pan Stanisław zbiera je do kilku worków, a jedna z pań przetapia na działce. Kupuje nowe knoty, zalewa stare znicze stearyną i mamy nowe lampiony… Pamięta się to, co najbardziej cieszy. Czasami np. ktoś odłączy się od wycieczki po Warszawie i przyjdzie pomodlić się z nami. Wiemy też, że modlą się za nas różne wspólnoty na terenie kraju. Ja tę modlitwę odczuwam na co dzień. Odczuwam też opiekę Bożą na każdym kroku. Myślę, że staliśmy się takim murem. Nawet gdyby ktoś teraz przyszedł i opowiadał, że nasza modlitwa nie ma sensu, to ludzie by go zignorowali. Jesteśmy tak uformowani, że wiemy, po co przychodzimy. Widzimy moc naszej modlitwy. Modlimy się tutaj za cały Kościół, ojczyznę, kapłanów, papieża, biskupów. Za młodych, którzy są pogubieni w dzisiejszej rzeczywistości... Długo by wymieniać, bo mamy setki intencji przekazywanych nam przez ludzi. I uczestniczymy w modlitwach wspólnie z modlącymi się na Jasnej Górze. Nie mam wątpliwości, że przyjdzie zwycięstwo i zostanie odkryta cała prawda o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku.